Kiedy się Państwo poznali?
Kończyłam Technikum
Farmaceutyczne w Łodzi. Obowiązywały wtedy nakazy pracy na 3 lata i ja taki
dostałam. Skierowano mnie na 3 lata do Gniewkowa, trzeba było jechać do pracy
mając nawet 18 lat. Mąż kończył w tym czasie studia w Poznaniu i zastępował w
Gniewkowie lekarza. Pewnego dnia 1955 roku przyszedł do apteki, w której
pracowałam i tak się poznaliśmy. Po 3 latach pracy poszłam na studia, Karol w
tym czasie je skończył, podjął pracę i czekał na mnie. Kiedy byłam na 4 roku studiów
pobraliśmy się. To był rok 1962.
Jakim był mężem i ojcem?
Uważam, że bardzo dobrym mężem i
ojcem. Był wymagający, ale dużo wymagał od siebie, więc od dzieci też. Nie było
pobłażania, tylko wychowywał, chociaż za bardzo nie miał na to czasu. Wszystko
prawie spadało na mnie, ale zawsze dokładał się do wychowywania dzieci.
Jak mu się udawało pogodzić obowiązki zawodowe z życiem rodzinnym?
Trudno było, bo ciągle był w
pracy. Jak już był w domu – to pod telefonem. Jak zadzwonili - to musiał
wychodzić. Przed południem pracował w szpitalu, potem jechał do Złotnik. Tam
przyjmował, wracał, jadł kolacje i przed północą jechał jeszcze do szpitala albo dzwonił sprawdzić, co tam się dzieje. Tak mu weszło w krew, że niemal
codziennie był w szpitalu wieczorem czy nawet w nocy. Ale nie ukrywajmy, było też trochę czasu, żeby pójść do znajomych czy gdzieś pojechać. Do
znajomych chodziliśmy około 10 wieczorem, dopiero wtedy mieliśmy czas. Bardzo
lubił jeździć do lasu i jak tylko była możliwość to tam jechaliśmy. Mąż
znał się na grzybach, lubił i potrafił je zbierać, potem nauczył syna. Lubił
też łowić ryby i syn to po nim przejął.
Gdzie to było?
W okolicach Wójcina nad jeziorem
mieliśmy i nadal mamy domek. Tam jeździliśmy. A na grzyby jeździliśmy koło
Nowej Wsi.
Pamiętam pojechaliśmy kiedyś na
wczasy do Szczyrku. Mąż od razu poszedł do lasu obejrzeć okolicę. Spotkał tam
kolejarza, który miał cały worek grzybów. Okazało się, że to były opieńki. Mąż,
który zawsze miał ze sobą atlas grzybów, zaraz sprawdził, czy to rzeczywiście
jadalne opieńki. To były one, więc poszliśmy na grzyby. Było ich tyle, że
można je było kosić. Nazbieraliśmy ich mnóstwo. Mieszkaliśmy wówczas w kilkanaście rodzin w niewielkim domu wczasowym. Główny dom wczasowy
znajdował się gdzie indziej. Mieliśmy dostęp do kuchni i nasmażyliśmy grzybów
dla wszystkich. Potem wszystkie panie szły z mężem do lasu na grzyby. On poszedł do sklepu, kupił słoiki, ocet i wszystko, co było potrzebne i
przywieźliśmy z tych wczasów chyba ze 20 słoików litrowych zamarynowanych
grzybów. A że byliśmy syrenką, więc mogliśmy je przewieźć do domu.
Skoro już jesteśmy przy syrence, jakiego koloru była?
Popielata.
Jakim kierowcą był Karol Urbański?
Według mnie średnim. Denerwował
się jak jechał. Był uważny, ale nieraz zdarzało się, że coś mu się przydarzało.
Nadzwyczajnym kierowcą nie był, ale jeździł.
Jaki miał charakter?
Był dosyć porywczy, szybko się
denerwował. Ale za chwilę mu to przechodziło i było wszystko dobrze. Jak w
pracy nie mógł czegoś załatwić, to się denerwował. Kiedyś zachorowała córeczka
naszych przyjaciół, miała białaczkę. Załatwiał jej transport, samolot.
Oczywiście nie chciano się zgodzić i wtedy niejedna „cholera” poleciała z jego
ust. Ale załatwił.
Pamiętał o rocznicach, urodzinach, imieninach?
To ja nad tym czuwałam. Kiedyś
szliśmy do znajomych na imieniny, a on przed wejściem mnie zapytał: „Słuchaj, a
czyje to imieniny, jej czy jego?”. Tak więc raczej ja pamiętałam o wszystkich
datach i zawsze mu podpowiadałam, nikt o tym oczywiście nie wiedział. Nie miał
czasu, bo ile można myśleć. Tu szpital, Złotniki, dom… Jeśli chodzi o sprawy
urzędowe, płatności – to wszystkim tym ja się zajmowałam.
Z Syrenką w tle (syn Wojtek, arch. rodzinne) |
Nie miał do tego głowy?
Nie. Przecież nie mogłam nawet go
obarczać, bo nie miał czasu. Też musiał kiedyś wypocząć. Czasami siadał na
krześle i zasypiał. Pacjenci nieraz też o tym mówili. Kiedyś jechaliśmy z
przyjaciółmi do Poznania, pociągiem. Mąż drzemał. Wszedł konduktor, żeby
sprawdzić bilet, a on od razu zerwał się na równe nogi i pokazał bilet. Taki był
czujny, tak jakby podświadomie, mimo drzemki, wszystko słyszał. Wszyscy
pasażerowie wybuchnęli wtedy śmiechem.
Był towarzyski?
O, tak, bardzo. Potrafił
wszystkich rozbawić, opowiadał kawały. Miał niesamowita wiedzę na każdy temat,
nawet z zakresu budownictwa. Nawet o rzeczach, których nie potrafiłby zrobić,
teoretycznie wiedział wszystko. Pamięć miał niesamowitą. Bardzo dużo i szybko
czytał, miał pamięć fotograficzną. Początkowo nie wybierał się na kierunek
lekarski, tylko na leśnictwo. Ale zmienił zdanie.
Jak najczęściej się ubierał?
Najczęściej na sportowo,
normalnie, sweter, koszula. Jak był młody, to nosił koszule a’la Słowacki, z
wyłożonym kołnierzem.
Co lubił robić w wolnym czasie?
Czytał, czytał, czytał. W
telewizji lubił oglądać Jacka i Agatkę, bajkę dla dzieci. Jak gdzieś wchodził i
akurat było to nadawane to się zatrzymywał na chwilę, żeby zobaczyć. Jak było
trochę więcej czasu, to wychodziliśmy do znajomych, przyjaciół.
Co czytał?
Literaturę medyczną, ale przede
wszystkim klasykę. Uwielbiał Sienkiewicza, „Trylogię” znał niemal na pamięć, bo
czytał ją wielokrotnie.
Jako młody chłopak i jeszcze na
początku małżeństwa uwielbiał góry. Naprawdę znał wszystkie szlaki, wchodził na
szczyty, jak tylko mógł, to chodził po górach. Teściowie pochodzili z
Podkarpacia, więc w góry mieli niedaleko. Dlatego on te góry bardzo ukochał.
Jako młody chłopak jeździł z harcerzami, wspinał się z hakami. Kiedy już
byliśmy małżeństwem, to z 2-3 razy byliśmy w Zakopanem, ale wówczas chodziliśmy
po łatwiejszych szlakach. Raz zabłądziliśmy, zeszliśmy ze szlaku, znaleźliśmy
się na ścieżce wydeptanej przez kozice, wąskiej i stromej. Było niebezpiecznie,
można było poślizgnąć się, spaść. Były momenty, że nie można było wstać,
przemieszczaliśmy się niemal na siedząco, ale udało się dotrzeć do szczytu i
zejść właściwym szlakiem.
Często pracował w święta?
Tak. Lekarzy było niewielu, poza
tym młode matki, które dyżurów nie chciały brać, więc głównie te świąteczne
dyżury spadały na mężczyzn, a było ich tylko 2, więc często się to zdarzało.
Jak Pani i dzieci znosiliście święta bez męża i taty?
Jak dzieci były małe, to często
jeździliśmy do teściów do Złotnik. On nas tam zawoził, a sam wracał na dyżur.
Jeden rok był niefortunny, nic nie przygotowałam na święta, bo mieliśmy je
spędzić w Złotnikach, Niestety, zachorowała Małgosia i nie mogliśmy pojechać.
Mąż pojechał do swojej matki i przywiózł nam świąteczne jedzenie od niej. Od tamtego czasu już zawsze przygotowywałam święta u siebie.
Jak obchodziliście święta?
Tradycyjnie. Najpierw trzeba było
się o wszystko postarać, bo czasy były takie, że wszystkiego brakowało. Zupy
były zawsze dwie: barszcz z uszkami i grzybowa z łazankami, potem karp, kapusta
z grochem. Teściowa robiła zawsze pierogi z powidłami śliwkowymi i ja to
wprowadziłam u siebie, żeby zachować tradycję. W Krakowskiem gotowali też na
wigilię fasolę jaś polaną masłem lub sosem śliwkowym. I tak nam zostało, teraz
ja je przygotowuję. Kolędowaliśmy, były
prezenty, żywa choinka.
A co dawał w prezencie najbliższym?
Kupował przeważnie książki, bo
wiedział, że książka to trafiony prezent. Pamiętam, że dostałam coś z
biżuterii. Widocznie w szpitalu panie kupowały, on podpatrzył i dla mnie też
coś wybrały.
Co było ważne dla Karola Urbańskiego?
Najważniejsi byli chyba pacjenci,
co muszę z zazdrością powiedzieć. Potem rodzina. Był bardzo rodzinny, bardzo
dbał o swoją matkę, była dla niego na pierwszym miejscu, potem my. Wszystko, co
robił – robił dla rodziny.
Na co najbardziej kładł nacisk wychowując dzieci ?
Na naukę. Ale z tym nie było
problemów, bo i jedno i drugie dziecko uczyło się bardzo dobrze, dostali się na
studia bez żadnych korepetycji, dodatkowych lekcji. Córka dostała się na studia
medyczne w Poznaniu, syn-na prawo w Toruniu. Jeśli chodzi o naukę to mieliśmy
tylko zadowolenie.
Karol Urbański kochał góry (arch. rodzinne) |
Zdarzyło się kiedyś, że dzieci rozzłościły ojca?
O, i to nie raz. Oboje byli bałaganiarzami. Mieliśmy tylko 2 pokoje, trzeba było porządek i ład utrzymywać.
Musieli sprzątać.
Był pedantyczny?
Może nie aż tak bardzo, ale u
siebie miał wszystko poukładane. Według nas było byle jak, ale on według
swojego klucza miał poukładane. Kiedyś mu zrobiliśmy porządek, to się
zdenerwował, bo nic nie mógł znaleźć. Przywiązywał wagę do starych rzeczy,
butów, ubrań, nie pozwalał nic wyrzucić, bo wszystko mogło się przydać. To
chyba taka cecha pokolenia wojennego.
Czy miał jakieś wspomnienia z czasów wojny?
Urodził się w 1931 roku, więc
należał do tego pokolenia. Jego rodzina przed wojną uciekła do Wojnicza, w
połowie drogi między Krakowem a Tarnowem. Stamtąd pochodzili teściowie. Tam
nigdzie się nie udzielał, wiem, że pasł krowy. Brał książkę, siedział i
pilnował krów. Poprosiłam kiedyś teściową, żeby spisała chronologicznie koleje
losów rodziny, taki ich życiorys. Z tego pisma dowiedziałam się, że po wojnie
mąż chodził do szkoły podstawowej w Tarnowie, potem przyjechali do
Inowrocławia, a później teść dostał posadę w Gębicach . Przed
wojną już tam pracował, potem krótko się ukrywał, żeby nie wzięto go do
wojska. Kiedyś, gdy wrócił do domu, dziedzic z Gębic, któremu mój teść uratował
życie, przysłał człowieka, żeby powiedział Urbańskim, że mają natychmiast
uciekać do Guberni. Wieczorem pakowali się i wozami, potem pociągiem, uciekali,
bo następnego dnia z rana mieli przyjść
po Franciszka. Nie wróciłby już. Wyjechali za zieloną granicę, która była za
Piotrkowem Trybunalskim, do Wojnicza. Teść dostał pracę w Milówce na
Podkarpaciu (nie ta sama Milówka, z której pochodzą bracia Golcowie). Po wojnie
wrócili do Gębic. Franciszek był tam kierownikiem szkoły. Później dostał
posadę w Złotnikach Kujawskich. Mieszkali w tym domu, w którym do końca swoich
dni mieszkała matka Karola, Maria. Cały czas w tym samym domu. Teść tam miał
gabinet, potem mieszkanie, z drugiej strony była biblioteka, o ile dobrze pamiętam,
jakieś klasy. Część szkoły była po drugiej stronie drogi.
Jakie wspomnienia związane z Mężem najbardziej utkwiły Pani w pamięci?
Jest ich dużo, trudno na to
odpowiedzieć. Były takie sytuacje, że był potrzebny w domu, córka zachorowała,
a ojciec nie przyjeżdżał. Telefonów komórkowych nie było, było późno, a
dzieciak chory. Wtedy rzeczywiście były nerwy. W Złotnikach zgłaszali jedną
wizytę u dziecka chorego na wsi. Przyjeżdżał do ośrodka, a tam 5-6 osób,
babcie, matki, dzieciaki. Wszyscy po poradę na jedną wizytę zgłoszeni. Od kilku
osób słyszałam, że babcie twierdziły, że wystarczy że mąż zmierzy im ciśnienie
i one już są zdrowe, od razu się lepiej czuły.
A jakieś śmieszne sytuacje?
Z Dąbrowy Wielkiej przyjechał do
męża ojciec z prośbą o wizytę u dziecka. Był mróz, śnieg po pas. Przyjechał wozem,
zabrał męża, dojechali do jakiejś drogi, zsiadł i mówi do męża: „No doktorze, a
teraz to się przesiądziemy.” Mąż się rozejrzał, żadnego innego pojazdu nie było
i pyta: „A na co mam się przesiąść?” A mężczyzna mówi; „Na barana”. I
rzeczywiście wziął męża na barana i przeniósł go przez te zaspy.
Druga historia: w nocy w pierwsze
święto Wielkanocy poproszono męża o wizytę u dziecka. Ojciec tego malucha
przyjechał ciągnikiem z plaformą. Była brudna, więc postawiono na niej fotel,
który przykryli pluszową aksamitna kapą i tak jechał na tym fotelu do pacjenta.
Jak wracali była już godzina 7, ludzie szli z kościoła z rezurekcji. Jechali,
mąż siedział na tym tronie-fotelu, a wszyscy do niego ‘Dzień dobry, Panie
doktorze”. Mówił, że miał zamiar położyć się na tej platformie, żeby go nikt
nie widział. Długo się z tego śmiano i wspominano.
Co rozśmieszało Karola Urbańskiego?
Lubił rozmawiać z dziećmi,
potrafił to. Dzieci się go raczej nie bały. Opowiadał im różne historie,
rozbawiał je. W kieszeni miał zawsze jakieś cukierki, częstował je. W
towarzystwie był bardzo zabawny, opowiadał anegdoty, kawały. Często
spotykaliśmy się w towarzystwie przy różnych okazjach, więc było wesoło.
Czy spotkała się Pani z wyrazami uznania ze strony pacjentów w stosunku
do doktora Urbańskiego?
Tak, oczywiście. Mąż nigdy nie
przyjmował pacjentów w domu, chyba że były to dzieci przyjaciół, rodziny.
Zawsze odsyłał do szpitala. Dostawał kwiaty. Często kiedy byliśmy na spacerze, to pacjenci zatrzymywali go, dziękowali. Nawet teraz zdarza się, że ludzie
mówią, że mąż uratował dziecko, przyjechał w nocy, pomógł. Kilka dni temu
miałam taką sytuację. Bardzo dużo podziękowań kierowano pod jego adresem.
Cieszył się uznaniem. Dużo osób go znało. Leczył dzieci z okolicy i nie tylko,
bo też z Bydgoszczy, Barcina, Gniewkowa.
Lubił majsterkować?
Miał pełno wielkich zestawów
pokupowanych, czego by tylko Pani nie chciała, mnóstwo narzędzi. Jakiegoś
zacięcia do tego raczej nie miał. Może by nawet potrafił, bo wiedział jak się
za coś zabrać, ale musiał uważać na ręce, żeby się nie skaleczyć.
Jak wyglądała budowa domu?
Oj, ciężko to szło. Chyba z 10
lat go budowaliśmy. Bez kredytów, niczego nie było, na każdy worek cementu
trzeba było mieć pozwolenie. Potrzeba było tego dużo, więc wszystko trwało. Dużo
pomagali mu rolnicy ze Złotnik, przyjaciele, bo wszyscy byli jego przyjaciółmi.
Brali na siebie, potem on im odstępował coś innego. Poza tym nie miał czasu się
tym zająć i wszystko się wlokło. A że mieliśmy gdzie mieszkać, więc specjalnie
nie trzeba było się spieszyć.
Czy wiadomo coś Pani na temat tego, że był wymagający dla personelu?
Wiem, że wymagał. Doktor Lang nieraz
mówiła, że chodzi w „cichobiegach”, żeby pracownicy go nie słyszeli, żeby mógł
ich przyłapać, czy śpią, czy się opiekują dziećmi. Był bardzo wymagający, jak
ktoś się nie sprawdzał, to nie mógł pracować na tym oddziale. Był bardzo ostry i
dla pielęgniarek, i dla salowych. Kiedyś rozmawiałam z jedną panią i powiedziała
mi, że była u męża na praktyce. „Ale nas gonił” – mówiła, „ale nauczył”.
Najważniejsze były dzieci.
Wspominała Pani, że pracował w szpitalu w Bydgoszczy. Kiedy to było?
Kiedy robił specjalizację, w
latach 1956-1957.
Wiemy że w 1980 dostał Krzyż Zasługi, a w 1983 dostał medal Za wzorową pracę
w Służbie Zdrowia. Jaka była jego reakcja?
W ogóle nie dbał o takie
zaszczyty. Dostał, bo dostał, ale żeby mu to jakąś radość sprawiało, to nie. Nie
miało to dla niego dużego znaczenia.
Jak wyglądał okres choroby?
Z 10 lat przed śmiercią były
pierwsze symptomy choroby. Był wtedy w szpitalu w Poznaniu i wydawało się, że
wszystko jest w porządku. Ale po 10 latach nastąpił nawrót choroby, był to typ
nieoperacyjny, więc nie można było nic zrobić. Nie było guza, to była postać
prosówkowa. We wrześniu mieliśmy jechać na wycieczkę do Paryża, ale wtedy zachorował. Był w Poznaniu w klinice, ale żadne naświetlania nie pomogły. Po
pół roku zmarł.
A czy wcześniej, jeszcze przed chorobą, dbał o swoje zdrowie?
Nie za bardzo, nigdy nie miał
czasu.
A o zdrowie dzieci?
O, tak. Dzieci chodziły na
zajęcia po szkole, na treningi. Córka pływała, chodziła na kurs żeglarski, ma
nawet uprawnienia. Dzieci udzielały się w szkole, córka chyba nawet była
przewodniczącą samorządu. Mówili o niej, że jednymi drzwiami wyjdzie, drugimi
wejdzie, zawsze musiała dopiąć swego. Była laureatką Olimpiady Biologicznej.
Syn skończył prawo. Brał udział w konkursie historii średniowiecza o Puchar
Polski. Był on przechodni więc miał ambicję, żeby go nikt nie przejął. Był
zadowolony, bo wygrali i puchar został w Toruniu.
Był dumny z dzieci?
Tak, bardzo. Jak już był chory
mówił, że żal mu będzie odchodzić, bo nie będzie widział, jak rosną wnuczki.
Gdyby miała Pani podsumować, jakim człowiekiem był Karol Urbański?
Powiedziałabym, że dobrym. I
prawym. Nie lubił żadnego krętactwa, kłamstw. Był religijny, bardzo. Nie
zmieniał swoich poglądów, zapatrywań. Wtedy, żeby zostać ordynatorem trzeba
było należeć do partii. Jeśli się nie należało, nie było szansy zdobyć
stanowiska. A jednak został ordynatorem i nie dlatego, że sam chciał, tylko to
jego o to prosili. On wcale nie chciał zostać ordynatorem, bo się obawiał. Szpital
był wtedy na ostatnim miejscu w Polsce pod względem umieralności niemowląt. Na
cmentarzu była cała kwatera grobów dzieci z tego okresu. Jak przejął oddział, to doprowadził do tego, że stał się
jednym z lepszych oddziałów w Polsce. Wiadomo, że nie stało się to w ciągu roku, trochę to trwało. Dużo wysiłku go to kosztowało. Pamiętam, że jak mąż zmarł, to jednemu z lekarzy proponowano stanowisko po nim w
Złotnikach Kujawskich. Odpowiedział wtedy, że tak głupi jak Urbański, to on nie
będzie, żeby za darmo jeździć. Macie najlepszą odpowiedź.
Poświęcał się?
Tak. Zatrudniony był w Złotnikach
na 2 godziny, a pracował po 6-8 godzin. Na początku przyjmował wszystkich.
Jak Państwo zareagowaliście na wieść, że Gimnazjum w Złotnikach
Kujawskich obiera sobie Karola Urbańskiego jako patrona?
To było zaskoczenie. I duma,
zadowolenie, bo to wyróżnienie. Szmat jego życia został uhonorowany.
Bardzo dziękujemy za rozmowę.
Wywiad przeprowadzili: Basia, Michał, Magda
Wywiad przeprowadzili: Basia, Michał, Magda