Nazywam się Małgorzata Lang,
jestem lekarzem pediatrą. Pracuję przeszło 20 lat w Złotnikach Kujawskich i
ponad 20 lat pracowałam z doktorem Urbańskim w szpitalu na Oddziale
Niemowlęcym.
Jak Pani poznała Karola Urbańskiego?
Pamiętam dokładnie, że to było 2
września 1974 roku, w poniedziałek. Byłam świeżo upieczoną lekarką, tuż po
studiach. Bardzo bałam się stażu na Oddziale Niemowlęcym, dlatego że oddział
ten był traktowany jako oddział karny. Personel bardzo bał się iść tam do
pracy, dlatego że dr Urbański był bardzo ostrym szefem. Ja się bardzo
ucieszyłam, bo tego tego dnia miałam akurat dyżur na pogotowiu i pomyślałam, że
przedłużę sobie w ten sposób wolność. Ale uznałam, że doktorowi należy się
szacunek i poszłam tego dnia o 7.00 rano pod jego oddział, aby mu o tym
powiedzieć. Wtedy go poznałam. Przedstawiłam się, wyjaśniłam , że przyjdę
następnego dnia. On się zgodził. Następnego dnia poszłam na oddział z duszą na
ramieniu, bo krążyły różne głosy na temat tego oddziału. A poza tym nie
ukrywam, że nie lubiłam dzieci. Bałam się tego oddziału, ale powoli wciągnęłam
się do pracy z niemowlętami i zostałam tam ponad 20 lat, dopóki pan doktor nie
odszedł. Zastępowałam go na oddziale, kiedy był chory. Teraz uważam, że nie
było w szpitalu lepszego oddziału niż nasz. Przekonałam się do niego dopiero
będąc już w pracy.
Jakim szefem się okazał?
Dla mnie był wspaniałym szefem.
Był wyrozumiały, mimo że personel trzymał krótko. Oddział Niemowlęcy to
specyficzne miejsce, bo tutaj pacjent nam nie powie, czy dzieje mu się krzywda.
Dlatego wymagał od nas lojalności w stosunku do małego pacjenta, żebyśmy
zrozumieli, że ten pacjent ma prawa, a my - wobec niego obowiązki. Bardzo
przestrzegał tej zasady. Wymagał prawdomówności. Człowiek ma prawo się pomylić-
dorosły pacjent powie, że czegoś nie dostał, że pielęgniarka zrobiła coś tak, a
nie inaczej. Natomiast niemowlę się nie poskarży. Bywały takie sytuacje, że
pielęgniarki coś wykonały przy dziecku nie tak, jak należy. Szef wymagał, aby
się do tego przyznać. Cenił prawdomówność. Był bardzo wymagający zwłaszcza w
stosunku do personelu średniego, krążyły o tym wręcz legendy na oddziale.
Panowała tam taka zasada, że najpierw na oddział wchodziły pielęgniarki i
wcześnie rano zaczynała się pielęgnacja niemowląt. Przy czterdziestce maluchów
trzeba było się uwijać i czasami zdarzały się tzw. "niedoróbki” według
szefa. Na przykład nitki od śpioszków między paluszkami u nóżek, nierówno
obcięte paznokcie, niedokładnie wytarte za uszami – to wystarczyło, żeby była
awantura. Uważał że dziecko samo się nie obroni, nie potrafi o siebie zadbać, a
u takiego malucha zaniedbania higieniczne po kilku godzinach mogły przerodzić
się w kłopot. W stosunku do lekarzy był również bardzo ostry. Koledzy narzekali
na niego. Zwłaszcza mężczyźni, bo szef wymagał, aby pochylili się nad
maleństwem, utulili go, złagodzili ból. U kobiet jest to naturalne, natomiast
mężczyzna podchodził do dziecka, zbadał, poszedł. Czasami zdarzało się, że
salowa zrobiła coś nie tak i znów awantura była gotowa. Musiała panować na
oddziale niemal sterylna czystość, wszystko musiało być na swoim miejscu,
Często mieliśmy kontrole sanepidu, pobierane były próbki, wymazy o trzeba było
bardzo dbać. Nam nie można było nosić biżuterii na oddziale, bo tam się gromadzą
zarazki, dziecko mogło dotknąć, pociągnąć, więc kolczyki i pierścionki trzeba
było zdjąć przed wejściem na oddział dla bezpieczeństwa dzieci. Większość
lekarzy uważała, że dziecko to najtrudniejszy pacjent, tymczasem okazywało się,
że to bardzo wdzięczny pacjent, przyjemniejszy od dorosłego. Jeśli pokocha się
ten oddział, to praca tam daje wiele satysfakcji.
Jak się odnosił do podwładnych?
Dla personelu średniego miał
wielki szacunek, cenił ich pracę, podziwiał tę pracę, potrafił docenić,
pochwalić, nagrodzić. Cenił samodzielną inicjatywę pielęgniarek. Jeśli
wymyśliły jakieś ciekawe rozwiązanie, które było z korzyścią dla pacjenta to
bardzo to chwalił. Potrafił wyjaśnić, opowiadać, w trakcie wizyt potrafił
bardzo dużo przekazać, ale nie w formie czysto akademickiej, ale poprzez
anegdoty, humorystycznych opowieści, które zapadały w pamięć. Nie znosił
niesłowności, niepunktualności. Uważał, że punktualność to szacunek do drugiego
człowieka. Kiedy ktoś tego nie przestrzegał potrafił być surowy i wyciągał konsekwencje.
Były dwie takie sytuacje, że doprowadził do tego, że panie musiały odejść z
oddziału. Sale były przeszklone więc wszystko było dobrze widoczne. Kiedyś
jedna z pielęgniarek przebierała płaczące dziecko i nim mocniej potrząsnęła.
Może miała zły dzień, ale też pecha, bo zobaczył to szef. Następnego dnia już
nie pracowała. Jedna z pielęgniarek krzyczała na półtoraroczne dziecko. Też
musiała odejść. Był więc surowy dla personelu, był cholerykiem. Jeśli było
wszystko dobrze, to cały oddział się cieszył. Ale wystarczał moment i potrafił
wpaść w szał. Czasami nie miał racji. Jak ochłonął to potrafił przyjść i
przeprosić. Stały personel pracujący na oddziale wiedział, że taki jest. Bywało
że po awanturze salowa się popłakała, a Urbański stał pod drzwiami toalety
przepraszając za swój wybuch, prosząc, żeby wyszła i obiecując, że to się
więcej nie powtórzy. Takie sytuacje też bywały. Ale był szefem, musiał nami
rządzić, musiał wymagać.
Jak się odnosił do pacjentów?
Rzadko widziałam, żeby przytulał
te najmniejsze dzieci. Delikatnie je badał, nie tracił cierpliwości, kiedy
płakały. Natomiast ze starszymi dziećmi próbował żartować, łaskotać, chciał je
rozbawić, a że miał trochę tubalny głos to kończyło się tym, że one płakały.
Gdy bywało mniej dzieci na oddziale, a pacjentami były maluchy już chodzące to
przychodził do gabinetu, bawił się z nimi, rysował, robił samolociki. Widać
było, że znał potrzeby dzieci i potrafił się z nimi obchodzić. Natomiast
większe dzieci na Oddziale Dziecięcym bały się go trochę, szczególnie
zaglądania do gardła, bo doktor Urbański jednocześnie wtedy usuwał zęby
szpatułką. Potrafił też pogłaskać po głowie, przytulić.
Czy znała go Pani tylko z oddziału szpitalnego?
Kilka razy spotkałam się z nim na
gruncie prywatnym. Raz mnie zaskoczył, bo przyjechał do Kruszwicy, żeby poznać
moich rodziców, którzy tak jak jego byli nauczycielami. Chciał porozmawiać,
poznać losy kruszwickich nauczycieli. Bardzo rzadko spotkaliśmy się na gruncie
towarzyskim, bo on miał bardzo mało czasu. Pracował w szpitalu, potem
przyjeżdżał do Złotnik, gdzie był do wieczora. Praktycznie w każdą sobotę i
niedzielę był w szpitalu, bo robił wizyty rano i wieczorem. Miał grono swoich
kolegów i znajomych z czasów studiów, natomiast my prywatnie spotykaliśmy się
bardzo sporadycznie.
Zdarzało się, że w pracy opowiadał o swoich dzieciach?
O, tak. Był bardzo dumny. Jego
syn ukończył prawo, córka skończyła studia medyczne. Widać było dumę z dzieci.
Przeżywał okres narzeczeństwa syna, potem jego ślub. Kiedy urodziła się
pierwsza wnuczka to wręcz oszalał z radości, więc potem na tapecie nie były
dzieci, tylko wnuczka. Później pojawiła się na świecie druga wnuczka, która
mieszkała dalej, ale przysyłała laurki więc wszyscy je oglądaliśmy. Był
naprawdę dumny z dzieci i wnuczek.
Co lubił robić w wolnym czasie?
Majsterkował. Bez przerwy coś
robił w domu. Śmialiśmy się, że szpital budowano 10 lat i on swój dom też
budował tak długo, bo nie miał czasu. Cały czas się uczył, dokształcał. Prosił
nas, żebyśmy też mu przekazywali jakieś ciekawe informacje. Uwielbiał jeździć
na Górki w okolicach Przyjezierza, gdzie łowił ryby i chodził do lasu na
grzyby. Ale to tylko kiedy miał urlop.
Jak chodził ubrany?
Zawsze był schludny. Nigdy nie
widziałam go na oddziale w sweterku. Zawsze w garniturze, pod krawatem,
elegancki. Zawsze miał czysty fartuch. Raz widziałam go w brudnym ubraniu, ale
to było tuż po wypadku samochodowym, w którym brał udział.
Syrenką miał wypadek?
Tak. Syrenka była bardzo sławna.
Śmialiśmy się, bo tą syrenką jechaliśmy na mój egzamin specjalizacyjny. Padał
wtedy deszcz. Dojechaliśmy do Złotnik i tu przesiadaliśmy się do auta koleżanki
z Pakości, która zabierała nas do Bydgoszczy. Bardzo się ucieszyłam, bo po
jeździe syrenką miałam całe nogi mokre, bo taką miała dziurawą podłogę. Ale on
ją uwielbiał, bo wszędzie dojechała. Poza tym wszędzie ją było słychać,
pacjenci wiedzieli, że nadjeżdża i mogli przygotować się na wizytę.
Jakim był kierowcą?
Nie był dobrym kierowcą. Był
raptusem, szybko chciał zmieniać biegi, szarpał kierownicą. Kilka razy zdarzyło
się, że z nim jechałam i trzeba było go trochę temperować. Tłumaczył się tym,
że to syrenka i dlatego tak ciężko wszystko chodzi. Bywały sytuacje, że zatrzymywała
się na środku drogi i trzeba było wziąć korbkę i ją uruchomić. Czasami
przysypiał za kierownicą, bo mało sypiał. Jeśli zdarzała się monotonna droga to
musiał się zatrzymywać, zjeżdżać z drogi, trzeba było zabawiać go rozmową. Mimo
że tyle lat jeździł to rajdowcem nie był. Ale jeździć lubił.
Jakie wyjątkowe sytuacje, wydarzenia związane z pracą Urbańskiego i
pacjentami najbardziej utkwiły Pani w pamięci?
Wiele było takich sytuacji W
sytuacjach zagrożenia życia, kiedy trzeba było toczyć walkę o dziecko. Pamiętam
małego pacjenta, którego transportowałam do Gdańska. Miało drgawki. Nie było
wówczas wenflonów, tylko wszystkie wkłucia trzeba było robić igłami
wielorazowego użytku. Nikt z personelu nie mógł się wkłuć. Wtedy pan doktor
wkłuł się w żyłę szyjną. Było to dziecko kilkumiesięczne, nam się wydawało
niemożliwe, by takiemu maluchowi wkłuć się w żyłę szyjną. Jemu się to udało i
wyciszył drgawki. Karetka wtedy czekała pół godziny zanim nie opanowaliśmy
stanu zagrożenia życia. Ale mimo wszystko dziecko pojechało do Gdańska i nie
przeżyło. Zdarzały się zabawne sytuacje. Przyszła do mnie pacjentka ze skargą,
że pan doktor ją wyrzucił. Na pytanie dlaczego, powiedziała że zaniosła mu
kopertę z markami. Nakrzyczał na nią, wyrzucił z gabinetu i rzucił za nią
kopertą. Bardzo się cieszył, kiedy matka małego pacjenta przynosiła na
zakończenie leczenia własnoręcznie upieczone ciasto. Wówczas cały personel się
częstował.
Walki o życie było dużo. Gdy
mieliśmy przypadki zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych, tzw. posocznicę to
potrafił całą noc przesiedzieć przy dziecku. Śmiertelność była duża i czasami
pacjenci umierali. Bardzo to wtedy przeżywał. Za szefowania doktora
śmiertelność na oddziale zmniejszyła się o 90%. Kiedy przyszedł do pracy w
latach 50. To umieralność sięgała 70-80%. Leki były gorsze, dzieci trafiały do
szpitala w gorszym stanie. Później za czasów doktora sytuacja się poprawiła.
Walczył o nie jak lew. Jako lekarz był wspaniały. Jako człowiek…Był raptusem,
ale to był tak trudny oddział, że miał prawo się denerwować, złościć. Bywały
sytuacje, gdy stawiał kolegów na baczność, przywracał ich do pionu. Bali się
go. Pod koniec jego pracy na Oddziale Niemowlęcym personel był świetnie
wyszkolony. Pielęgniarki chciały tam pracować, bo wiedziały, że to bardzo dobry
oddział, że będą miały satysfakcję z pracy. Mieliśmy naprawdę świetny zespół.
Zawsze był rozżalony, że szpital
nie doceniał jego pracy, wszyscy koledzy byli odznaczani krzyżami, on nie.
Mówiono mu, że gmina powinna go odznaczyć. I rzeczywiście, doczekał się, że
gmina Złotniki Kujawskie go odznaczyła, natomiast szpital nie. Mimo to, kiedy
urządziliśmy mu uroczystość z okazji 30-lecia jego pracy, zaprosił dyrekcję na
oddział.
Kiedy dowiedziała się Pani o śmierci Urbańskiego?
Ja byłam przy jego śmierci. Pierwsza
operacja była w Poznaniu dużo przed śmiercią. Przyznał się wtedy, że
pozałatwiał wszystkie formalne sprawy, również bankowe, żeby rodzina nie miała
problemów po jego śmierci. Pamiętam, że ścięłam się z nim wtedy strasznie, że
myśli o takich rzeczach. Potem wrócił do pracy. Chyba nas kłamał, bo mówił, że
wszystko jest w porządku i nie co się denerwować. Zorientowaliśmy się, że coś
jest nie tak, bo często schodził z oddziału. Pojechał potem do Poznania to już
wiedzieliśmy, że jest źle. Potwierdzono rozpoznanie. Chciał wrócić do pracy,
ale już nie mógł. Zadzwonił do mnie, bo chciał przyjść do szpitala, ale nie
chciał, żeby widział go personel, bo bardzo źle wyglądał.
Bywały sytuacje, że żona dzwoniła
do mnie przekazując prośbę, że pan doktor życzy sobie żebym przyszła.
Ostatniego dnia odwiedziło go wielu kolegów. Trzeba było mu raz podać leki, bo
zatrzymała się akcja serca. Wrócił, ale wiedzieliśmy, że to tylko przedłużanie
agonii i że nie ma szans na poprawę sytuacji. Pożegnaliśmy się z nim i już wychodziliśmy,
kiedy nagle otworzył oczy. To był moment, którego nie można zapomnieć.
Popatrzył na nas, zamknął oczy i odszedł. Tak więc byłam przy nim do końca.
Dlatego tak trudno się pogodzić z jego śmiercią.
Oto krótkie podsumowanie spotkania:
Weronika:
-Pan Karol ubierał się elegancko (krawat, koszula),
-był surowy i wymagający dla personelu,
-stworzył bardzo dobry zespół na Oddziale Dziecięcym inowrocławskiego szpitala,
-często zostawał w pracy do późnych godzin,
-opowiadał o swoich dzieciach, był z nich bardzo dumny,
-lubił jeździć na ryby,
-Pani Lang była przy śmierci Urbańskiego.
Michał:
-Pani Lang była jego najbliższym współpracownikiem,pracowała z nim
na Oddziale Noworodków w Szpitalu w Inowrocławiu (dla młodych lekarzy był to tzw. "oddział karny" ze względu na wysokie wymagania, jakie ordynator Urbański stawiał personelowi),
- razem
z doktorem podjęła pracę w Ośrodku Zdrowia w Złotnikach Kujawskich
- każdego pacjenta traktował tak samo, czy
był biedny, czy też bogaty,
- Doktor nie został odznaczony za pracę w szpitalu żadną nagrodą, lecz za pracę dla naszej gminy 25 maja 2001 roku Rada Gminy nadała mu tytuł "Zasłużony dla Gminy Złotniki Kujawskie", a 4 listopada 2002 roku został patronem miejscowego Gimnazjum.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz