25 stycznia udaliśmy się do Inowrocławia na spotkanie z Paniami Zofią Kuszyńską i Władysławą Ziółkowską, dyplomowanymi pielęgniarkami, które pracowały z Karolem Urbańskim w inowrocławskim szpitalu. Zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci. Usłyszeliśmy o realiach pracy na oddziale niemowlęcym, zasadach, którymi kierował się nasz bohater, o walce o życie małego pacjenta. Obejrzeliśmy zdjęcia ze wspólnej podróży obu Pań i Państwa Urbańskich do Rzymu w 1993 roku oraz dostaliśmy materiał video z tego wyjazdu. Mieliśmy też okazję zapoznać się z fragmentami publikacji wydanej przez Publiczny Specjalistyczny Zakład Opieki Zdrowotnej w Inowrocławiu na temat dziejów lecznictwa w Inowrocławiu. Po zakończeniu wywiadów, przy kawie i domowym cieście, opowiedzieliśmy naszym przemiłym Gospodyniom o przygotowaniach do realizacji filmu i wysłuchaliśmy ich wspomnień z uroczystości nadania imienia złotnickiemu gimnazjum.
Pani Władysława Ziółkowska
-Skąd pani znała Karola Urbańskiego?
- Doktora Karola
Urbańskiego poznałam w pracy. Przyszłam do pracy w 56’ roku i w tym samym roku
pan doktor przyszedł do pracy, także znamy się od samego początku jego pracy
i istnienia w naszym szpitalu miejskim w
Inowrocławiu. Ja podjęłam pracę na oddziale niemowlęcym i tam byłam 13 lat, aż
do roku 1975. W tym roku zaistniała taka sytuacja, że zachorowałam ciężko i
musiałam zmienić pracę na lżejszą, bo przy dzieciach jest bardzo trudna praca i
poszłam jako oddziałowa na oddział laryngologiczny, już do innego budynku. Ale
kontaktowałam się stale z doktorem Urbańskim, bo był po prostu naszym
przyjacielem domu. Znaczy, że był tak kontaktowy, że nie zapominał i o
dzieciach i dorosłych i o nas szczególnie. Tak żeśmy się zaprzyjaźnili w pracy.
Ja byłam oddziałową na laryngologii i pracowałam jako zabiegowa przy dzieciach.
Wszystkie iniekcje, kroplówki, wszystkie transfuzje to zakładałyśmy obie z
Zosią, bo obie byłyśmy zabiegowe. Pracowałyśmy na zmianę, ale w trakcie kiedy
było najwięcej pracy to byłyśmy obie. Taka przyjaźń koleżeńsko-zawodowa się
wytworzyła między nami, także on mówił w końcu, że traktuje nas tak jak
siostry, nie jako służbowe siostry, bo kiedyś tak na nas mówiono: siostry,
byłyśmy siostrami pielęgniarkami, ale mówił „Siostry moje są tak daleko to ja
was traktuje jak siostry rodzone” i odwiedzał nas tu w domu. Był w stałym
kontakcie w pracy i towarzysko, no i tyle mogę powiedzieć.
-
Powiedziała Pani, że Pani pracowała na oddziale niemowlęcym, czyli na oddziale,
na którym ordynatorem był Karol Urbański.
- No tak. Od samego
początku nie był ordynatorem, bo przyszedł na staż po studiach. Ja przyszłam do
pracy w 56’ roku i on też w tym roku był po studiach. Odbył staż, potem
specjalizację, tak jak to normalnie lekarze się kształcą, a ja pracowałam stale
jako pielęgniarka dyplomowana.
-Czyli był taki moment, że on był ordynatorem, a Pani pracowała na
oddziale tak?
- Tak.
-Proszę
nam powiedzieć jaki był dla personelu pracującego na oddziale.
- Umiał dużo wymagać, ale
i był jednocześnie taki, że umiał nauczyć. Po prostu był takim dobrym
pedagogiem i przyjacielem naszym. Także bardzo dzieci kochał, nie pozwolił
nikogo skrzywdzić , personel też był z niego zadowolony, ale wszyscy żeśmy
karność znały pod jego okiem, bo był bardzo wymagający w pracy, jeżeli chodzi o
zachowanie czystości, o zachowanie septyki, także wszystko było zgodne z jego
pracą i z naszą, żeby jak najlepiej pracować i dzieciom krzywdy nie zrobić.
-
Czy zapamiętała Pani jakieś takie sytuacje właśnie z tego etapu zawodowego
takie związane z Urbańskim, kiedy się denerwował, albo coś śmiesznego się
wydarzyło na oddziale. Coś takiego co utkwiło pani w pamięci. Czy jest coś
takiego?
- Denerwował się
najbardziej o to, żebyśmy wykonywały dobrze pracę i żeby dzieci odzyskały
zdrowie, bo tak do życia prywatnego nam się nigdy nie wtrącał, nie czepiał się
żadnych tam spraw, tylko i wyłącznie zawodowo.
-
Już kilkadziesiąt takich wywiadów przeprowadziliśmy z różnymi osobami
związanymi z Urbańskim i słyszeliśmy, że bardzo często wracając z wizyt
domowych w Złotnikach Kujawskich zajeżdżał jeszcze do szpitala, był to późny
wieczór, żeby sprawdzić co się dzieje na oddziale i słyszeliśmy, że zdarzało
się, że ściągał buty i cichaczem podchodził na oddział, żeby sprawdzić czy tam
jest wszystko w porządku.
- Możliwe, że tak mogło
być. Ja na takich nocnych dyżurach nie pracowałam, nie pełniłam, bo zabiegi to
się wykonywało tylko wciągu dnia, ale zgada się, że jeździł bardzo późno, bo
przyjechał do Złotnik o 10, a mieszkał tu obok. My tu mieszkałyśmy to żeśmy
słyszały, że syrenka jedzie. Jak wiedział, że któryś z lekarzy młodszy stażem
jest na dyżurze, i że są ciężkie stany dzieci, to poszedł i po prostu sprawdził
jak ten lekarz sobie radzi na oddziale, czy trzeba mu coś pomóc. Może chciał
cichutko, żeby dzieci nie pobudzić, może i personel sprawdzić. Ale mnie się
zdaje, że spać przy dzieciach to nikt nie mógł, bo mieliśmy tyle pracy, bo raz
po raz też miałami nocki, jak któraś
zachorowała z sióstr - to nie można było powiedzieć, że ja mogę się położyć i
spać, a dzieci sobie leżą. Zawsze któreś kwiliło, bo to jest niemożliwe, żeby
na 30 dzieci był idealny spokój i wtedy może pielęgniarka usiąść czy położyć
się spać. Ale czy ja wiem czy to była jego złośliwość? Wątpię, bo mi się
wydaje, że on chciał tylko po prostu cichutko przejść, żeby nikomu nie zakłócić
spokoju, ani dzieciom, ani personelowi.
-Wspomniała
Pani, że oprócz tego, że kontaktowaliście się zawodowo to byliście też związani
przyjacielsko i z racji tego, że obok siebie mieszkaliście i, że ta przyjaźń
zawodowa przeniosła się na życie prywatne. Proszę nam opowiedzieć o tej
znajomości.
- Powiem tylko tyle, że
dzieci kontaktowały się z nami, już mówiłam to na wstępie. Małgosia była mała,
a mama pracowała. Panią miały do południa, a po południu pani szła do domu. Jak
pani Urbańska miała pracę w domu to my szłyśmy po Małgosię i do parku. Potem my
przez parę godzin żeśmy się nią opiekowały, potem również Wojtuś był. Także
były te kontakty poprzez dzieci, bo tak to nie było czasu wtedy, żeby np.
zapraszać się na jakieś imieniny. Tak się nie kontaktowaliśmy, tylko tak luźno
po prostu, tak po przyjacielsku, ale nie tak stricte towarzysko.
- A Małgosia i Wojtek jak się zwracali do pani?
- Ciocia Władzia. Ciocia
Zosia. Była taka pani, która u nich była gosposią i to też była ciocia.
-
Jakim człowiekiem był dr Urbański?
- Na wskroś dobry, na
wskroś przeniknięty swoją pracą zawodową, żeby nie powiedzieć źle, ale źle o nim
to nie można mówić. Zawsze szedł komuś z pomocą i dla dzieci i dla dorosłych,
bo przecież w Złotnikach to leczył ludzi dorosłych. Także żeby tam komuś
odmówił jakiejś pomocy to się nie słyszało w ogóle. Towarzyski i taki tyle o
ile mu czasu starczało, a tak to w kontaktach miedzy ludźmi to bardzo miły,
bardzo. No tyle mogę powiedzieć, bo nie będę
mówiła całych ballad, a to wszystko w tym się zmieści.
-
Jak Pani uważa co było dla niego ważne?
- Dla niego było ważne
zdrowie dzieci, najważniejsze to co wykonywał, rodzina, bardzo o dzieci swoje
dbał i dobrze je wychowywał i wychował.
-
A miał jakieś wady?
- Nie wiem, ja tam wad u
niego nie widziałam. Każdy człowiek ma jakieś wady. Nieraz się zdenerwował,
albo na kogoś krzyknął, to było normalnie. Zwrócił uwagę oschłymi słowami, ale
nie takimi, żeby komuś ubliżyć. Z kulturą, ale wymagający, jeśli chodziło o
dzieci to już szczególnie.
-Jak się odnosił do tych małych pacjentów?
- Raczej pacjenci do 3
lat to dużo nie rozmawiali z nami. Do każdego z miłością, do każdego z
szacunkiem, każdemu chciał pomóc, żeby to dziecko wyzdrowiało - to już
bezwarunkowo. Tyle on pracy wnosił w to wszystko, żeby było pod kreseczkę
wszystko zrobione, żeby nie miał żadnych wyrzutów sumienia, że coś było
zaniedbane, coś było niezrobione. Bardzo był za tym. Jego fizjonomia nawet, on
był bardzo religijny przy tym. On nawet jeszcze podkreślał, że to wszystko z
Bożą pomocą robi. On nie zaniedbywał
kościoła. Także całość to się składało na jego człowieczeństwo.
-A
jak Pani zareagowała, że w 2001 roku przyjęło właśnie Karola Urbańskiego jako
swojego patrona.
Ja z szacunkiem. Bardzo
się ucieszyłam, że przynajmniej będzie jego pamięć istniała, bo on dla tego
regionu i dla tej miejscowości bardzo dużo czasu poświęcił i swojej energii, i
wiedzy zawodowej Bardzo nam się to spodobało, że to będzie szkoła imienia
Karola. Co przejeżdżamy do Bydgoszczy patrzymy i uśmiechamy się, że jest ten
napis.
*Zofia
Kuszyńska, pielęgniarka z oddziału niemowlęcego.
-Skąd
pani zna Karola Urbańskiego, gdzie Pani go poznała?
- Pierwszy raz poznałam
doktora jak w 54’ roku doktor jako stażysta przyszedł po dyplomie do naszego
szpitala na staż. Był jeszcze młody i dopiero się uczył. Był krótko na stażu,
potem pojechał z powrotem do Bydgoszczy. Po otrzymaniu dyplomu wrócił z
powrotem do naszego szpitala i tam potem był najpierw następcą ordynatora, a
potem został ordynatorem, ale ja byłam jak jeszcze on nie był ordynatorem, bo
potem musiałam z oddziału niemowlęcego zrezygnować ze względu na uczulenie na
penicylinę, a z doktorem pracowałam jak przyszedł od razu na staż. Jako młody
lekarz niczego jeszcze właściwie nie umiał, patrzył, jak my to robimy, bardzo
się przyglądał. Był bardzo przyjazny, takie sprawiał wrażenie. Patrzył na nas i
mówił: ,,Muszę patrzeć, bo ja niczego nie umiem, dopiero się od was uczę”
-Nie
wstydził się przyznać?
- Nie wstydził się do
tego przyznać. No bo faktycznie przecież na studiach praktyki nie ma, dopiero
zobaczył wszystko u nas. A to była taka praca, że dzieciom trzeba było się
wkłuwać do żyły w główkę, bo inaczej nie można, więc był pełen podziwu, jak my
to robimy, ale on się bardzo szybko tego nauczył. Tak właśnie go poznałam.
Potem wyjechał i jak wrócił to ja już byłam na laryngologii. Krótko jeszcze z
nim pracowałam. Potem kontakt też był ciągle, bo dzieci posyłaliśmy na badania,
na pediatrię.
-Wspomniała
Pani, że była Pani świadkiem sytuacji,
jak Doktor Urbański walczył o życie dziecka.
-Takich sytuacji było
dużo, ale ta jedna najbardziej mi zapadła w pamięć. On nigdy nie rezygnował.
Jak jakieś dziecko było w ciężkim stanie to walczył do końca. Jak nie to
pomoże, to może co innego. Nigdy nie rezygnował. Ale to był taki moment, że
wchodziłam na salę, żeby zrobić dziecku zastrzyk, zobaczyłam leżące sine
dziecko. Widocznie zwymiotowało i się zakrztusiło, a w tamtej chwili nie było
pielęgniarki przy nim, bo pielęgniarek było mało i nie były w stanie być
jednocześnie przy każdym pacjencie. Widocznie poszła na drugą salę, a w
międzyczasie to się zdarzyło. Zobaczyłam, że dziecko już sine i zaczęłam
krzyczeć. Dziewczyny pobiegły na dół, on już się ubierał i wychodził.
,,Doktorze szybko, bo dziecko się zakrztusiło’’. No i on przybiegł i tego
dzieciaka zaczął ratować. Musiałam za nóżki trzymać dziecko główką w dół i nic,
a on cały czas masaż robił, ręce mi już omdlewały. I mówię ,,Boże, doktorze
chyba już nic z tego nie będzie, ono już nie żyje”. A on ,,Nic nie gadać,
musimy do końca”. Wie pani jak to długo trwało? Ja już myślałam, że nic z tego
nie będzie, ale za chwilę dziecko zrobiło pierwszy oddech. On też wtedy
odetchnął. Dziecko zostało uratowane. Ktoś inny by już pewnie powiedział, że
już nie ma co ratować, że nie oddycha. To dziecko już było sine. Potem ile razy
widziałyśmy ją na ulicy, mówiłam ,,Władzia zobacz, ta nasza, co umierała”.
-
Dziewczynka?
-Tak, dziewczynka.
-
A ile lat miała ta dziewczynka?
- To było małe dziecko,
parę miesięcy, roczku jeszcze nie miało. Takie dziecko jeszcze leżące. Doktor
nigdy nie rezygnował. Do końca szukał jakiejś pomocy i właściwie od tamtych
czasów było mniej zgonów, bo bardzo często dzieci umierały. Był taki okres, że
panowały biegunki, a leków nie było zbyt dużo. Były wtedy tylko takie tabletki
rozpuszczalne, gorzkie i dzieci musiały to pić. To były lata powojenne,
pięćdziesiąty któryś rok. Ale doktor Urbański zawsze dbał i pilnował, żeby
przestrzegać higieny. Był bardzo dobrym lekarzem. Szczególnie był bardzo dobrym
człowiekiem i jak np. zauważył, że któraś nie umyła rąk i poszła do drugiego
dziecka to krzyknął, ale potem się zreflektował, mówił, żeby się nie gniewać,
że „ja się zdenerwowałem, bo tak nie można”. No i przez to wszystkie
pielęgniarki zwracały uwagę, bo on był przykładem. On badał dzieci jedno po
drugim i bez umycia rąk nie poszedł do drugiego dziecka. Był bardzo rzetelnym
lekarzem i ktokolwiek potrzebował pomocy poza szpitalem, jak się coś powiedziało
to można było liczyć na pomoc. Przypomniało mi się np. moja siostrzenica miała
2-letnią dziewczynkę i ona jeszcze nie chodziła, nawet nie siedziała dobrze.
Gdy dowiedziałam się, że ta Gosia jeszcze nie chodzi, nawet nie siedzi to przy
okazji powiedziałam o tym doktorowi. A on ,,Przynieście ją, ja muszę
sprawdzić”. Zaprowadziłyśmy dzieciaka do szpitala, a on tylko zobaczył, zbadał,
że dzieciak nie chodzi, nawet nie można go postawić, bo nóżki wlecze. I od razu
wiedział, bo to było ważne, że on trafną diagnozę zawsze postawił. Od razu
odesłał do szpitala do Bydgoszczy. Trzeba było sprawdzić, bo to było od złego
wchłaniania się pokarmów, dziecko nie powinno było jeść pewnych rzeczy. Matka
chodziła do pediatrów, ale słyszała tylko ,,ona się później rozwija’’, a
przecież trzeba było najpierw przyczynę znaleźć. Takich wypadków było dużo. Był
pediatrą, a leczył wszystkich. Na przykład mnie wyleczył z uczulenia na
penicylinę. Moja mama jeszcze żyła i była chora to jak cośkolwiek jej dolegało,
to on przychodził, dopytał, leki zaaplikował, że nie musiałam nigdzie do innego
lekarza chodzić, bo jak doktor Urbański dał - to było najlepsze. Nieraz czegoś
nie chciała to mówiłam: ,,Mama, ale
doktor Urbański powiedział…”. ,,O, jak
doktor powiedział to muszę wziąć”. Takie zaufanie mieli wszyscy do niego. A
najlepszym dowodem na to był jego pogrzeb. Jeszcze takiego nie widziałam. Było
tak dużo ludzi na cmentarzu, mogiła była pełna kwiatów, zastawiona lampkami. Z
małymi dziećmi pełno ludzi było na cmentarzu, całe rodziny, bo przecież on
pokolenia leczył. Młode matki, które kiedyś były leczone przez niego, potem
swoje dzieci u niego leczyły. Oprócz tego w tej chwili jeszcze, a przecież to
jest już tyle lat po jego śmierci, we Wszystkich Świętych jego grób jest
zasłany lampkami. Ludzie pamiętają. Także dużo dobrego. Złego słowa nie można o
nim mówić. Prywatnie był bardzo towarzyski, lubił humor.
-A
w pracy też opowiadał żarty?
-Też, też. Zależy jaka
była sytuacja, często coś w żart obrócił np. żeby nie urazić kogoś to żartem
coś powiedział. Były takie sytuacje.
-Powiedziała
Pani, że złego słowa nie można o nim powiedzieć, a jakieś wady?
-Ja nie zauważyłam. Były
takie sytuacje, że krzyknął na kogoś, ale miał prawo się zdenerwować. Kiedyś
też było coś takiego, że coś powiedział, ale się zreflektował ,,Aha,
przepraszam, byłem zdenerwowany. Źle powiedziałem’’. No bo każdy jednak ma jakieś wady, ale innych
- u niego nie widziałam.
-Czyli
potrafił sobie zjednywać ludzi?
-Tak, bardzo. Najlepszy
dowód tego, że wszyscy go żałowali. Poza tym był bezinteresowny, nie brał
pieniędzy. Jeszcze mogę powiedzieć, że ludzie na wsi, jak nie chciał pieniędzy,
to jajka dawali. Ile razy się dzielił z nami. ,,Słuchajcie, jajka mi tu dali, a
ja przecież tego nie przejem’’. Taki właśnie był.
-Pamięta
Pani taką sytuację z pracy, że nie udało się uratować dziecka? Czy była jakaś
taka dramatyczna sytuacja na oddziale?
-No były takie dzieci,
które umierały, ale to były dzieci, które przyszły już za późno. Takie dziecko,
które było już leczone, albo nieleczone. Była wtedy epidemia zapalenia płuc i
biegunki. Jak od razu dziecko było leczone to się nawodniło przez kroplówki i
było wyleczone. Ale jak przyszły już bardzo odwodnione... to było nieuniknione.
Ale tych zgonów już nie było tyle za jego czasów. A takich dzieci, które można
było uratować, a się nie udało – ja nie pamiętam.
-Co
było dla niego ważne?
-O rodzinę dbał bardzo,
kochał dzieci, żonę. Jak już umierał, był w ciężkim stanie i słyszał na dole
bawiące się dzieci, powiedział: ,,Boże dzieci słyszę, ale ja już nikomu nie
będę mógł pomóc w razie potrzeby”. Jeszcze wtedy się martwił. I mówił: ,,Boże,
jak ja się boję’’ ktoś zapytał ,,Czemu’’, a on mówił ,,Boję się, bo jak umrę to
co to będzie?’’ Powiedziałam mu: ,,Doktor się nie ma czego bać, bo doktor był wzorowym
ojcem, wzorowym mężem, a ile dzieci uratował, ile zasług pan doktor ma, nie
musi się Pan niczego bać”, a on powiedział jeszcze ,,Zosia, ty powinnaś być
katechetką, bo tak mi dodałaś otuchy”, a ja mówię, że jak bym była katechetką,
to by mnie wtedy przy nim nie było. Byłam z nim, jak już był w ciężkim stanie.
Jeszcze jak w szpitalu w Poznaniu to mnie poprosili, żeby ktoś go pilnował w
nocy, no bo pielęgniarki przy łóżku nie siedzą. On był już po operacji, a ja
akurat już byłam na emeryturze wtedy, więc miałam czas i byłam tam u niego. On
był jeszcze bardzo skromny. Przychodzi profesor na wizytę, a on przedstawia
,,Panie profesorze, to jest moja pielęgniarka, od której ja się uczyłem’’. Ja
potem mówię ,,Ależ, Panie doktorze” A on, że taka była prawda. Taka pokora u
niego była. Nie wywyższał się, że on jest lekarzem. Bardzo nam go brakowało,
długo. Ciągle wspominamy, bo on jednocześnie był przyjacielem domu.
-Jak
to się stało, że w tym ostatnim dniu Pani mu towarzyszyła?
-Był w ciężkim stanie i
ktoś musiał być w domu, wstawał jeszcze z łóżka, ale więcej leżał, a był po
operacji i żona mnie poprosiła. Powiedziałam: ,,Oczywiście, że przyjdę,
przecież już jestem na emeryturze, więc mogę pomagać.” Przychodziłam rano,
robiłam mu śniadanie, zjadał.
-Rozmawialiście
wtedy?
-Tak. Rozmawiał do końca.
W ostatnim dniu dostał zapaści. Była jeszcze pani doktor, która często
przychodziła. Już kiedyś wcześniej myśleliśmy, że już umiera, a jeszcze
przedtem mówił tak ,,Zosia, tam na dole w gabinecie jest gromnica. Proszę żeby
ona tu była obok mnie’’. Ja mówię ,,Doktorze, przecież pan jeszcze nie umiera”,
a on ,,Ale lepiej niech ona tu będzie”. No i kiedyś takiej zapaści dostał. Była
właśnie ta pani doktor, Władzia też była, a on przestał oddychać, no więc my tę
gromnicę zapaliłyśmy. Modlimy się nad nim i trwało to może z 20 minut, a on
nagle otworzył oczy, popatrzył i powiedział ,,Co to? Zapaści dostałem?’’, a
pani doktor mówi ,,No tak, ale już wszystko dobrze’’. Na drugi dzień już był w
ciężkim stanie, ale do końca rozmawiał. No i potem zasnął. Jak zasnął to
dzieciaki mówią ,,Ciocia, idź na dół się przespać’’, bo miałam całą noc tam
siedzieć . No i poszłam. Nie zasnęłam ani na chwilę, zrobił się wieczór. Nie
mogłam zasnąć więc poszłam do góry. Był nieprzytomny, stałam przy łóżku, był
jeszcze ksiądz, bo był w takim ciężkim stanie. Przyszła pani doktor, wszyscy
byliśmy. Gdy przyszłam do góry i stanęłam koło łóżka, on nagle otworzył oczy,
popatrzył na wszystkich i zamknął oczy i się skończyło. Taki był koniec. Całe
grono było przy nim. Nie został sam. Tak jakby czekał.
***
Rzadko chorowałam, ale
kiedyś miałam straszną grypę jelitową. Jak się dowiedział, że jestem chora to
przyszedł i powiedział „Ja Ci tu zaraz coś zaaplikuję”. Kazał mi pić Rivanol.
Ja mówię „Ale Panie Doktorze, gdzie rivanol do picia?” A on: „Niech Pani nic
nie gada, tylko pół tabletki na szklankę i wypić”. To było takie niedobre i
śmierdziało, ale jak mi kazał – to piłam. I się wyleczyłam tym. To była silna
dezynfekcja jelit. Powiedział, że to grypa, wirus. I miał rację. Był oczytany,
miał dużą wiedzę i stawiał trafną diagnozę. Moja mama kiedyś była chora,
przyjechał, zbadał. Stwierdził, że trzeba jechać do ginekologa. Wziął ją do
samochodu, sprowadził ze schodów i własnym autem zawiózł.
Nigdy
się nie pomylił?
Z tego, co ja widziałam –
to nie. Na oddziale był czas, że jednego dnia dwoje-troje dzieci umierało. Co
chwila zmieniali się pediatrzy, ciągle ktoś inny. Jak Urbański zrobił
specjalizację I stopnia przyszedł do szpitala i niedługo został ordynatorem. To
były ciężkie czasy.
Nie było sprzętu, ciężkie
warunki..
On nigdy nie liczył
godzin. Jemu nikt nie zapłacił za nadgodziny. Jak byliśmy u nich na jakiś
imieninach i ktoś dzwonił, nie było mowy, żeby odmówił wizyty. „Ja Was
przepraszam, ale musze do szpitala jechać.” Wciąż tylko praca. Był śmiertelnie
chory, a jeszcze mówił: „Boże, tym dzieciom
już nie będę mógł pomóc”.
Wywiad zrealizowali Basia i Michał, transkrypcję wykonała Klaudia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz