Doktor Katarzyna Kuczma-Urbanek jest koordynatorem Oddziału Dziecięcego Szpitala Wielospecjalistycznego im. dra Błażka w Inowrocławiu, a jednocześnie chrześniaczką Karola Urbańskiego. Zgodziła się z nami porozmawiać o swoim przyszywanym wujku.
-Skąd Pani zna Karola
Urbańskiego?
Znam go od urodzenia, dlatego że
trzymał mnie do chrztu, był moim ojcem chrzestnym. To są wspomnienia z mojego
dzieciństwa, a ja się będę wzruszać, ponieważ bardzo kochałam doktora
Urbańskiego jako wujka i przyjaciela rodziny. Pamiętam go z najwcześniejszych
moich dziecięcych lat jako dobrego wujka, który zawsze miał dla mnie czas,
który zawsze odpowiadał na moje pytania, który był obecny w moim dzieciństwie.
Poza tym zawsze miał coś w zanadrzu, a to dla dziecka było ważne czyli były
niespodzianki, była czekolada, o którą w tamtych czasach było ciężko, a on
zawsze dbało swoich chrześniaków, a miał ich bardzo dużo. Był bardzo popularną
osobą. Dlaczego ja akurat zostałam jego chrześniaczką? Dlatego że moja mama,
również pediatra inowrocławski, była specjalizantką doktora Urbańskiego,
natomiast mój tata był jego serdecznym przyjacielem z ławy szkolnej wujka
Karola. Tak więc moje dzieciństwo przeplatało się z postacią Karola. Późniejszy
etap to szkoła i moja fascynacja medycyną. To, że starałam się dostać na studia
medyczne to z jednej strony zasługa
mojej mamy, która jest ogromnym guru mojego zawodu, ale również zasługa
przyjaciół moich rodziców – czyli świat medyczny i lekarski lat 70.
Inowrocławia. Przede wszystkim wujek Karol, który zawsze był obecny w naszym
życiu. Moi rodzice razem z nim byli na wakacjach, mieliśmy wspólny domek nad
jeziorem. Przyjechałam tam do nich i chciałam się popisać. Wujek Karol był
osobą, która zawsze żartowała. Powiedziałam więc, że się nie dostałam na
medycynę. Moja mama a w to uwierzyła, ale nie uwierzył w to Karol. Powiedział,
że to niemożliwe. Dostałam się na tę medycynę za pierwszym razem. On wiedział
to jako pierwszy. Zawsze mi bardzo dopingował w studiach, a potem w późniejszej
pracy. Nie od razu wiedziałam, że będę
pediatrą. Trochę się przed tym broniłam, dlatego że największy udział w moim
życiu mieli pediatrzy, bo byli to przyjaciele mojej mamy, ale widząc heroiczne
zaangażowanie wujka Karola w pracę
stwierdziłam, że jest to najpiękniejsza specjalizacja, jaką można sobie
wymarzyć. Pracowałam z wujkiem Karolem, nie z moją mamą. Był już wtedy chory. Jak
dostałam się na specjalizację na Odział Niemowlęcy często rozmawialiśmy.
Najpierw był staż, a po stażu stwierdziłam, że widzę siebie w pediatrii. I
zostałam na tym oddziale.
- W jakich latach Pani
pracowała z Panem Karolem?
Skończyłam studia w 1992 roku i
od listopada zaczęłam staż w szpitalu w Inowrocławiu. Skończyłam tę samą
uczelnię, którą skończył doktor Urbański, czyli Akademię Medyczną w Poznaniu.
Od 1993 roku, jak zdecydowałam się na specjalizację, do śmierci wujka Karola
byłam z nim na oddziale. Zostałam przydzielona do Oddziału Niemowlęcego. Wtedy
w tutejszym szpitalu funkcjonowały dwa oddziały: Oddział Dziecięcy Wewnętrzny,
gdzie ordynatorem była moja mama – Bogumiła Kuczma, i Oddział Niemowlęcy, gdzie
ordynatorem był Karol Urbański. Ja pracowałam właśnie na jego oddziale.
Pamiętam jak dowiedzieliśmy się o jego chorobie. Lekarze bardzo bagatelizują
pierwsze objawy, szczególnie pediatrzy, którzy uważają, że takie symptomy
choroby są wpisane w nasz zawód. Pojechałam wtedy odwiedzić Karola w Poznaniu.
To było po moich studiach. Leżał wtedy na Oddziale Gastroeneterologicznym w
szpitalu na ul. Przybyszewskiego, gdzie raptem rok wcześniej leżał mój tata.
Długo sobie wtedy rozmawialiśmy… Ja byłam początkującym młodym lekarzem, a on
doświadczonym guru i rozmawiając odsuwaliśmy kwestię choroby. Mówiłam, że
wszystko będzie dobrze, a on powiedział wtedy, że nic już nie będzie dobrze, bo
on odchodzi. Miał świadomość tego. Pamiętam, że to było pierwsze moje zderzenie
ze śmiercią, po mojej cioci, przy której śmierci też byłam. Z wujkiem Karolem
rozmawialiśmy o tym dość otwarcie. Może nie o śmierci, ale o nieuchronności. On
sobie zdawał z tego sprawę. Jak już był terminalnie chory, to miałam informacje
o jego stanie od jego córki i syna, z którymi się przyjaźniłam. Już wtedy nie
jeździłam do niego, bo już nie chciał odwiedzin, bardzo się zmienił fizycznie i
cierpienie było bardzo widoczne. Natomiast ta rozmowa w Poznaniu bardzo utkwiła
mi w pamięci. Wydawało mi się, że nie będzie miał aż takiej pełnej świadomości,
że nadchodzi koniec, że w tamtych czasach nie będzie to takie oczywiste. Ale nie dla niego, nie dla takiego diagnosty,
nie dla takiego lekarza. Miał pełną świadomość, że jego choroba jest chorobą
terminalna i nieuchronną.
-Jakim był człowiekiem?
Był taki, że dziś nie jestem w
stanie mówić o nim bez wzruszenia. Był człowiekiem dobrym przede wszystkim.
Znałam go zarówno jako wujka, ale też jako lekarza. Nie było osoby, której by
nie pomógł albo nie chciał pomóc, jeśli ona tej pomocy potrzebowała. Zarówno w
sytuacjach zawodowych, jak i zupełnie prywatnych i niemających powiązania z
pracą. On zawsze miał czas, zawsze rozmawiał z nami, z dzieciakami. Spędzaliśmy
wspólnie wakacje. W tamtych czasach, czyli w latach 70. i na początku lat 80.
oprócz tego, że wyjeżdżaliśmy w demoludy, to 6 przyjaciół zbudowało tzw. „domki
na górce” i tam kwitło życie wakacyjne. Inicjatorem budowy tych domków był mój
tata i najbardziej zaprzyjaźnione osoby wydzierżawiły górkę – wzgórze
porośnięte lasem, i postawili tam drewniane domki. Całe wakacje spędzaliśmy „na
górce” i znaliśmy się wszyscy i dorośli i dzieci. Wujek Karol był zawsze bardzo
wesoły. Nie pamiętam go krzyczącego ani denerwującego się . Jako szef był
bardzo surowy, bo on był dla dzieci, a nie dla zespołu. Ja tego nigdy nie
odczułam, bo dla mnie miał zawsze czas. Był bardzo ciepły i altruistyczny. Dla
każdego miał czas i zainteresowanie. Nigdy nie było tak jak teraz, że wszystko
się przekłada na finanse. Wtedy - nie. Potrafił pracować 24 h na dobę.
Przyjeżdżał na oddział, wizytował, jak to nazywaliśmy. Panie pielęgniarki bały
się tego strasznie. Podchodził na paluszkach, żeby zobaczyć, czy one pracują,
czy są dla pacjentów, tak jak powinny. Był bardzo skrupulatny. Był bardzo
dobrym diagnostą i niesamowitym , dużo kształcącym się człowiekiem. Nie każdy
lekarz jest taki, bo uważa, że jeśli zdobędzie szlify to nie musi już dalej nic
robić. „Kto nie idzie do przodu, ten się cofa” - takiego zdania był Karol.
Kwestia kształcenia dla niego była bardzo ważna, tego wymagał też od swoich
podopiecznych, czyli nas, swoich specjalizantów. Był tu bodajże po doktor
Iglińskiej drugim lekarzem, który miał specjalizację II stopnia, trzecią osobą
była moja mama. Na tamte czasy to były
bardzo mocno wykształcone osoby, mogące samodzielnie prowadzić oddziały. On
wykształcił wielu lekarzy i był kierownikiem specjalizacji wielu osób.
Właściwie można by o wujku Karolu jako o ciepłej osobie mówić bardzo długo,
dlatego że był wspaniałym mężem i ojcem. Znam te relacje choćby ze względu na
obserwacje wakacyjne. Nie pamiętam, zeby to było małżeństwo, które kiedykolwiek
się kłóciło. Zawsze się podśmiewaliśmy, ponieważ wujek był bardzo dokładny, ale
manualnie w sprawach technicznych nie do końca sobie radził. Lubił nowinki.
Zazdrościliśmy, bo chyba jako pierwszy miał telewizor kolorowy marki Sony. I
miał swoje syrenki, na koniec miał wartburga, ale nie za bardzo go lubił. A
syrenki były jego miłością i zawsze mówiliśmy, że wujek i syrenka to jest coś
nierozłącznego. Potrafił kupić nową, żeby z niej mieć części do starej.
Budował dom ponad 20 lat.
Pamiętam, że zaczął się budować się długo
przed nami. Myśmy się już dawno zdążyli wprowadzić, a Urbańscy ciągle
się budowali. Ale wiem, że ściany w tym domu są bardzo grube. I jak trzeba będzie
schrony, to wiemy, gdzie szukać schronienia.
- Jakie wydarzenia związane z
Karolem Urbańskim najbardziej utkwiły Pani w pamięci?
Kiedy byłam dzieckiem to jeśli
były sprawy imprezowe to my jako dzieci nie uczestniczyliśmy w tego typu wydarzeniach. Nie było takiego
zwyczaju. Rodzice się bawili, a my o odpowiedniej godzinie szliśmy spać. Takie
były zasady i myślę, że to było dobre.
Natomiast mamy kilka anegdot, których może nie do końca byłam świadkiem. Ja
teraz szefuję na tym oddziale, a moje starsze koleżanki znały doktora Karola.
Np. doktor Minda, która była bardzo zżyta z Urbańskim właściwie dzięki niemu
podjęła się specjalizacji z pediatrii. Ona z naszego zespołu najdłużej go
odwiedzała i była z nim niemalże do śmierci. Wiem, że na początku była bardzo
nielubiana i tępiona przez niego. On podobno potrafił dać temu wyraz. Ona się
notorycznie spóźniała, a on tego nienawidził. I zostało jej to do dzisiaj i
często wspomina, że Karol ją za to tępił. Ona twierdzi, że po prostu tak ma.
Była też anegdota związana z doktor Pasikowską, koleżanką z oddziału. Kiedy
pierwszy raz weszła na oddział Niemowlęcy jeszcze starego szpitala na ul.
Najświętszej Marii Panny to w tamtych czasach były zasady, że bardzo dbaliśmy o
sterylność i absolutnie nie wolno było okryciach wierzchnich i butach wchodzić
na oddział. Były dwa wejścia na oddział. Jednym z nich wszedł na oddział doktor
Urbański, a drugim – Jagoda Pasikowska w pełnym rynsztunku czyli w kozakach i
płaszczu. Napotkał ją wielki ryk lwa. A
że było to jej pierwsze spotkanie z Karolem, uciekła i schowała się do mysiej
dziurki, a jest wysoką osobą. Była w czasie swojego stażu bardzo gnębiona za
tak fatalny nietakt – wejścia w pełnym rynsztunku na oddział, gdzie leżały małe
dzieci, bo dla niego najważniejszy był mały pacjent. To trzeba zaznaczyć – on był zawsze. Potrafił
przyjechać na wizytę o godzinie 12 w nocy do kogoś, kto potrzebował pomocy.
Wszyscy to wiedzą, a zwłaszcza w Złotnikach Kujawskich, bo to był ich lekarz i
zawsze można było na nim polegać. Może teraz młodsze pokolenie nie pamięta, ale
jeszcze lat temu 10-15 na pewno z rozrzewnieniem każdy wspominał doktora
Urbańskiego. Ja się jeszcze spotykam z oddźwiękiem tych dobrych wspomnień w
odrobinę starszym pokoleniu: że takiego doktora Judyma, jakim był Karol to nie
ma, nie było i pewnie nie będzie.
Wujek Karol był człowiekiem
pracującym ponad siły. Dzisiaj wiemy, że dyżurując non stop można umrzeć, bo w
pewnym momencie fizyczność przestaje działać. On tak pracował. Nie dbał o
siebie, niestety. Jego choroby schodziły na dalszy plan. Zawsze na imieninach
mojego ojca, a były to bardzo towarzyskie spotkania i wujostwo Urbańscy w nich
uczestniczyli. Gdy już byłam studentką, a potem pracowałam z Karolem, miałam
zaszczyt siedzieć z nimi przy stole, bo gdy byłam mało to się to nie zdarzało.
Kiedyś zaczęłam z nim rozmawiać, myślę, ze miał wtedy zaawansowaną cukrzycę,
którą całkowicie rugował ze swojej świadomości. Na początku mojego zdania
jeszcze coś powiedział, potem zasnął i obudził się na końcu mojego wywodu…
Stwierdziłam, że bardzo nieciekawie mówię skoro zdążył zasnąć i się obudzić.
Było to związane i ze zmęczeniem i z chorobą, bo rozwinęła się u niego także
cukrzyca. W mojej pamięci on zawsze pozostanie jako osoba bardzo ciepła, która
jednoczyła przy sobie wszystkich. On miał siłę przyciągania do siebie. Teraz
nie ma już takich osób, które mają tak wielu serdecznych znajomych. On – miał,
a osobą jednoczącą ich wokół siebie był właśnie Karol. Był również kolegą
szkolnym mojego taty. Pierwszy zjazd, który był zorganizowany, nie pamiętam czy
przed stanem wojennym, czy po, ale na początku lat 80. - wylano nam wtedy
asfalt, bo ksiądz prymas przyjeżdżał. Był wtedy wielki zjazd ok. 40 osób w moim
domu. To było niesamowite wydarzenie, oczywiście uczestniczył w nim Karol
Urbański, bo zawsze stanowił jedność z Liceum im. Kasprowicza, którego był
absolwentem. Przyjaźnie tam zawarte były naprawdę mocne i do końca, od zawsze
do ostatnich chwil. Nie były to znajomości, które są, a potem się je zapomina.
Nie zapomnę tez pogrzebu wujka Karola. To było pospolite ruszenie. Setki ludzi,
którzy go żegnali w ciszy, zadumie,bo odchodzi ktoś i nie ma możliwości, żeby
go ktoś zastąpił, bo takie osoby zdarzają się raz na setki lat.
- Usłyszeliśmy taki paradoks:
z jednej strony powiedziała Pani, że Karol Urbański miał dla każdego czas, a z
drugiej – był zapracowany i przemęczony. Jak to jest możliwe, że mimo iż był
tak przepracowanym człowiekiem, każdy miał poczucie, że Urbański miał dla niego
czas?
To wynikało moim zdaniem z
ciepła. On nikogo nie zbywał. Nawet jeśli miał tylko chwilę, to była to chwila
wykorzystana maksymalnie. Dlatego jeździł na wizyty o 12 w nocy, bo nie miał
czasu zrobić tego wcześniej. On nie spał, prawie cały czas pracował. Myślę że
najwięcej cierpiała na tym jego rodzina. Pamiętam w mojej rodzinie było
podobnie, moja mama też była lekarzem i lekarz najmniej czasu poświęca swoim
najbliższym i zawsze mówię że kiedyś ten czas znajdzie. Ja mam ten sam dylemat,
też mam trójkę dzieci, jak moja mama, i też zawsze odkładałam, mówiłam, że będę
miała czas zaraz, za chwilę. I taki też był wujek Karol: ktoś go cały czas
potrzebował. Niestety, byliśmy egoistyczni w tej relacji z nim, bo myśmy go
cały czas potrzebowali. On był dla nas, a dla siebie - nie. I być może dlatego
tak szybko go straciliśmy. Gdyby o siebie zadbał może potoczyłoby się wszystko
inaczej. Ale gdyby nie był taki, jaki był to pewnie byśmy go tak nie
zapamiętali.
- Co było najważniejsze dla
Karola Urbańskiego?
Myślę że praca. Mały pacjent.
Całe swoje życie mu poświęcił. Był cudownym ojcem, ojcem chrzestnym, ale przede
wszystkim, i z pełna odpowiedzialnością to mówię, był wspaniałym lekarzem.
Świetnym diagnostą, uczącym się, idącym do przodu, oddanym w 100% pacjentowi,
nigdy niezaniedbującym i niebagatelizującym żadnego objawu. W tamtych czasach
prowadzenie oddziału i bycie odpowiedzialnym za ten oddział to było ogromne
wyzwanie. Nie mieliśmy wtedy takich możliwości diagnostycznych, rezonansu,
tomografii. Trzeba było ufać własnemu oku, słuchawce i intuicji. I doktor Karol
te intuicję miał. Wszyscy lekarze, którzy wychodzili spod jego ręki głównie na
to zwracali uwagę, że on miał trzeci zmysł, intuicje lekarską. Każdy może się
wyuczyć pewnych rzeczy, ale „nosa” mają tylko niektórzy. Co jest piękne to właśnie to, że ja go
zapamiętałam jako ciepłego wujka, wesołego i uśmiechniętego bawiącego się na
imprezach u moich rodziców, mimo że pracował w wielkim stresie. Umieralność
niemowląt wtedy była znacznie wyższa niż teraz więc doznania psychiczne były
ogromne. Wiem to, bo sama nigdy nie mogłam sobie poradzić z odejściem pacjenta.
Wujek też nie mógł sobie poradzić. To są wielkie dylematy moralne i obciążenie
psychiczne, kiedy odchodzi pacjent, którego nie mieliśmy szansy uratować. To
chyba największy cios, który może spotkać lekarza i który pozostaje w naszej
świadomości do końca naszych dni.
- Jakim kierowcą był Karol
Urbański?
Oj, nie najlepszym, nie
najlepszym. Wujek miał dużą wadę wzroku i zawsze nosił grube okulary. Nie
przeszkadzało mu to kompletnie w pracy, ale technicznie nie był za dobry. Taka
trochę ciamajda z niego była. Jeśli chodzi o punkcje lędźwiowe czyli techniczne
sprawy medyczne to absolutnie rewelacja, natomiast inne… On zawsze twierdził,
że od tego są fachowcy, że oni mają naprawić, a nie on. Natomiast jako kierowca
nie polecam…
- Czy bywał wybuchowy?
Bywał. Znam to z przekazów. Był
chyba cholerykiem. My, pediatrzy, jesteśmy tacy. Wybuchamy i za chwilę jesteśmy
już spokojni. Musimy z siebie wyrzucić. Taki był wujek Karol, taka była moja
mama, taka jestem ja. Nie dusiliśmy nigdy w sobie niczego. To jest nam
potrzebne do tego, by dalej pracować i funkcjonować. Ja nie spotkałam się z
wybuchem wujka. On dla mnie był zawsze ciepły, może dlatego że znał mnie od
dziecka. Nie wiem, czy mogę tak powiedzieć, ale chyba darzył mnie jakąś inna
sympatią, miłością jako swoją chrześnicę i z czymkolwiek bym się do niego nie
zwróciła zawsze miał dla mnie czas, uwagę. Zawsze mnie traktował poważnie.
Nasza rozmowa w szpitalu była bardzo poważną rozmową, taka jakby rozmawiało
dwóch kolegów. Byłam „grzdylem”, którego trzymał do chrztu, potem całe
dzieciństwo gdzieś się kręciłam, a potem przyszłam do pracy. Można było
powiedzieć, że mógł mnie traktować z większa pobłażliwością, ale nie. Zawsze
traktował mnie poważnie. Uważał mnie za mądrą i odpowiedzialna osobę. Mogę
powiedzieć, że na kanwie zawodowej nigdy nie miałam z nim żadnego starcia.
- A innej?
Też nie. Dlatego że nadawaliśmy
na jednych falach. Ja jestem totalna optymistką i dla mnie szklanka jest do
połowy pełna. I szklanka Karola też był a zawsze do połowy pełna. W każdej
sytuacji potrafił znaleźć uśmiech i pozytywną stronę. Natomiast nie dopatrywał
się drugiego dna, tego niedobrego. Dlatego jak zamykam teraz oczy to zawsze
widzę go uśmiechniętego, nigdy nie smutnego, nie złego. Uśmiechniętego. On miał
taki rodzaj urody. Dla mnie miał aniołkowaty wygląd. Ładny jako mężczyzna, nie
mówię tu o przystojności, ale miał ładną twarz. Dlatego jako dziecko zawsze go
pozytywnie odbierałam. Zawsze był przyjazny. Nie pamiętam, żeby podniósł na
mnie głos, albo żeby miał do mnie pretensje. Może to wyparłam, ale nie pamiętam
takiej sytuacji.
- W 2001 roku Gimnazjum w
Złotnikach uzyskało imię Karola Urbańskiego. Co Pani sądzi o tym wydarzeniu?
Byłam na tej uroczystości.
Zaproszono mnie jako chrześnicę. Byłam ogromnie wzruszona i byłabym
zawiedziona, gdyby tak nie było. To jest człowiek tamtej ziemi. On, oprócz
tego, że był bardzo znany i ceniony w Inowrocławiu, to nie wyobrażam sobie
Złotnik Kujawskich bez Karola. On tam
po prostu był. To było oddanie hołdu, który mu się należał.
- Jak Pani zareagowała na
wiadomość o śmierci Karola?
Spodziewaliśmy się tego, bo
wiedzieliśmy, że był terminalnie chory. Doktor BANCERZOWA??? z Oddziału
Paliatywnego na bieżąco nas informowała. To nie było dla nas zaskoczenie, ale
był to ogromny smutek, że coś się skończyło, że coś odchodzi, że jakaś epoka
się zamyka, że Karola z nami nie będzie. W tym ostatnim okresie swojego życia,
kiedy naprawdę ciężko chorował, każdy się modlił o to, żeby tym cierpieniom
stał się kres. Wiedzieliśmy, że to pewnego rodzaju koniec jakiegoś etapu w
naszym życiu. Gdybyście porozmawiali teraz z ludźmi, którzy na tym oddziale
mieli z nim kontakt, to wszyscy będą się wzruszali tak samo jak ja.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz