Kilka dni temu, 23 marca, Kasia i Michał przeprowadzili wywiad z Panią Eugenią Zalewską z Lisewa Kościelnego, mamą małych pacjentów Karola Urbańskiego.
Poniżej zapis tej rozmowy.
-Jak Pani poznała
Karola Urbańskiego?
Największy kontakt z nim
mieliśmy, gdy rodziły się nasze dzieci. Pierwsze dziecko urodziło się w 1978
roku, więc były wizyty w ośrodku zdrowia. Mam troje dzieci, ale najczęściej kontakt
z doktorem mieliśmy w roku 83’, gdy urodził się nasz syn. Kiedy miał 10
miesięcy, poważnie zachorował. Były wizyty kontrolne, albo dzieci chorowały,
przeziębiały się, więc kontakt z nim mieliśmy częsty.
-Jak Pani wspomina kontakty z Karolem Urbańskim?
Jako człowiek był bardzo pogodny,
zawsze miał czas dla pacjentów, bo leczył i dzieci, i osoby dorosłe. Zawsze był
uśmiechnięty, chociaż czasami przebijało z jego twarzy zmęczenie. Było to
widać, bo dla niego doba była za krótka. Jego praca w szpitalu, w naszym
ośrodku zdrowia w Złotnikach Kujawskich, wizyty domowe… Naprawdę do domu wracał
bardzo późno. Pomimo tego zmęczenia, zawsze miał czas porozmawiać z pacjentem.
Nigdy nie odmówił przyjazdu na wizytę domową. Pamiętam, że jak przyjeżdżaliśmy
z dziećmi do lekarza, to poczekalnia była pełna dzieci. Potem miał jeszcze
wizyty domowe, a wracając do domu, zawsze wstępował na oddział zobaczyć, jak
czują się dzieci, czy jest poprawa. Dla mnie to był człowiek bardzo dobry.
Lekarz z powołania.
- Jakim był lekarzem?
Leczył trójkę naszych dzieci.
Syn, mając 10 miesięcy, zachorował na zapalenie oskrzeli. Była wizyta w
ośrodku, lekarstwa, stały kontakt z lekarzem. Po odebraniu antybiotyku, 2 lub 3
dni było dobrze, a potem znów nawrót choroby. I tak było 3 razy. Za trzecim
razem było już bardzo źle, syn tracił przytomność. W pewnym momencie byliśmy
już bezradni, nie było nic lepiej. Wezwaliśmy karetkę. Kiedy wzięłam go na
ręce, przelewał mi się, był bardzo słaby. Przyjechało pogotowie i
powiedzieliśmy, jak był leczony, jakimi lekami. Lekarz z pogotowia zapytał, kto
go leczy. Powiedzieliśmy, że doktor Urbański, a on na to „Lepszego nie ma”. I
miał rację. Syn trafił do szpitala na pół przytomny. Pierwsze 3 dni był pod
tlenem. Odwiedzaliśmy go codziennie, przyjeżdżaliśmy zaczerpnąć informacji na
temat jego stanu zdrowia w ośrodku tu na miejscu w Złotnikach. Wtedy nie było
tak jak teraz, że rodzic może być w szpitalu z dzieckiem. Mogliśmy go tylko
zobaczyć. Nie można było wejść bezpośrednio na oddział, pielęgniarka przynosiło
dziecko w miejsce, gdzie można było się z nim zobaczyć. Wtedy, będąc
przygotowana na to, że go przytulę i uściskam jako matka, chciałam to zrobić, a
on nie chciał. Odwrócił ode mnie głowę. Powiedziałam do niego: „Robert, Robert”
i czekałam na ten moment, żeby mnie uściskał, a on swoimi małymi rączkami
uściskał siostrę. Aż mnie coś ścisnęło. Po prostu dziecko zapomniało matkę,
mimo że jeździliśmy do niego, ale te odwiedziny były bardzo króciutkie. Trwało
to miesiąc. Raz było lepiej, a następnego już bardzo źle. Po miesiącu pobytu w
szpitalu doktor Urbański stanął przed nami, zamilkł, zaklął bardzo siarczyście
i powiedział, że nie wie, co się dzieje i jaka jest przyczyna tego, że jednego
dnia jest poprawa, a drugiego jest bardzo źle. Mówi: „Zrobimy w ten sposób, że
syn pójdzie na tzw. przepustkę do domu. Łóżeczko będzie na niego czekało i o
każdej porze dnia i nocy, jeśli będzie źle to go przywieziecie do szpitala. Może
otoczenie też sprawi, że choroba szybciej minie”. Tak się stało. Wzięliśmy go
do domu. Całą kartę leczenia mieliśmy w domu, mierzyliśmy temperaturę, posiłki
specjalnie szykowane, mocz zawoziliśmy do badania, dostawał leki. Pierwsze 3
dni były bardzo trudne. Nie mógł się odnaleźć, płakał, bo było inne otoczenie.
Po miesiącu pobytu w szpitalu, nie mógł przywyknąć do domowego. Musieliśmy go
nosić na rękach, jak kładliśmy go do łóżeczka do spania, to płakał. Zasypiał
więc na rękach. Kontakt z doktorem był cały czas. Powiedzieliśmy mu, że płacze
non stop. Przyjechał do domu, spojrzał na mnie, a miałam wtedy ciemne ubranie
na sobie, bo wcześniej zmarł mi ojciec, i powiedział, żebym założyła biały
fartuch. Może bał się tych ciemnych kolorów. Tak się stało. Pracowałam kiedyś w
gastronomii i miałam taki fartuch, więc go zakładałam. Wyszedł z tej choroby,
mimo że trwało to długo. Do szpitala już nie wrócił, mimo że łóżeczko czekało
na niego.
Zawdzięczamy mu bardzo dużo.
Przyjeżdżał do nas o późnych godzinach. Nigdy nie odmówił wizyty mimo
zmęczenia.
- Jak to było możliwe, że był w stanie to wszystko łączyć?
Tez się nad tym zastanawiałam. On
chyba więcej czasu poświęcał pacjentom. Szpital i ośrodek zdrowia to był jego
drugi dom. Dla rodziny chyba miał bardzo mało czasu. Od rana szpital, potem
ośrodek w Złotnikach, wizyty domowe, w drodze powrotnej jeszcze raz szpital.
Skąd ta siła się brała? Chyba coś musi być w człowieku, co z góry jest mu dane.
Można powiedzieć, ze był to lekarz z powołania, prawdziwy lekarz. Chyba trzeba
się takim urodzić. Co mu dodawało siły? Myślę, że to, że dziecko zostało
uratowane, że pomógł. To go motywowało, dodawało energii.
Takiego
lekarza mieć to naprawdę jest zaszczyt. Szczęście mieć takiego lekarza, takiego
z powołania, o wielkim sercu. Za szybko odszedł. Mimo że chorował, to
jeszcze przez jakiś czas leczył ludzi.
- Jako jakiego człowieka postrzegała Pani Karola?
Pomagał innym. To był jego cel,
to było wpisane w jego zawód. Oddał się swojej pracy. Dobrym był człowiekiem. I
to jedno słowo mówi wszystko: że był człowiekiem dobrym. Bardzo dobrym. To
wyjaśnia wszystko.
- Dziękujemy za rozmowę.