08 listopada 2016

"Pracowałam z Panem Urbańskim przeszło 20 lat..." - wywiad z dr Małgorzatą Lang


3 listopada (tj. w czwartek) grupa dokumentalistów w składzie: Julka, Eliza, Weronika i Michał przeprowadziła wywiad z dr Małgorzatą Lang, która współpracowała z Karolem Urbańskim zarówno w szpitalu w Inowrocławiu, jak i w Ośrodku Zdrowia w Złotnikach Kujawskich. 


Nazywam się Małgorzata Lang, jestem lekarzem pediatrą. Pracuję przeszło 20 lat w Złotnikach Kujawskich i ponad 20 lat pracowałam z doktorem Urbańskim w szpitalu na Oddziale Niemowlęcym.
Jak Pani poznała Karola Urbańskiego?
Pamiętam dokładnie, że to było 2 września 1974 roku, w poniedziałek. Byłam świeżo upieczoną lekarką, tuż po studiach. Bardzo bałam się stażu na Oddziale Niemowlęcym, dlatego że oddział ten był traktowany jako oddział karny. Personel bardzo bał się iść tam do pracy, dlatego że dr Urbański był bardzo ostrym szefem. Ja się bardzo ucieszyłam, bo tego tego dnia miałam akurat dyżur na pogotowiu i pomyślałam, że przedłużę sobie w ten sposób wolność. Ale uznałam, że doktorowi należy się szacunek i poszłam tego dnia o 7.00 rano pod jego oddział, aby mu o tym powiedzieć. Wtedy go poznałam. Przedstawiłam się, wyjaśniłam , że przyjdę następnego dnia. On się zgodził. Następnego dnia poszłam na oddział z duszą na ramieniu, bo krążyły różne głosy na temat tego oddziału. A poza tym nie ukrywam, że nie lubiłam dzieci. Bałam się tego oddziału, ale powoli wciągnęłam się do pracy z niemowlętami i zostałam tam ponad 20 lat, dopóki pan doktor nie odszedł. Zastępowałam go na oddziale, kiedy był chory. Teraz uważam, że nie było w szpitalu lepszego oddziału niż nasz. Przekonałam się do niego dopiero będąc już w pracy.
Jakim szefem się okazał?
Dla mnie był wspaniałym szefem. Był wyrozumiały, mimo że personel trzymał krótko. Oddział Niemowlęcy to specyficzne miejsce, bo tutaj pacjent nam nie powie, czy dzieje mu się krzywda. Dlatego wymagał od nas lojalności w stosunku do małego pacjenta, żebyśmy zrozumieli, że ten pacjent ma prawa, a my - wobec niego obowiązki. Bardzo przestrzegał tej zasady. Wymagał prawdomówności. Człowiek ma prawo się pomylić- dorosły pacjent powie, że czegoś nie dostał, że pielęgniarka zrobiła coś tak, a nie inaczej. Natomiast niemowlę się nie poskarży. Bywały takie sytuacje, że pielęgniarki coś wykonały przy dziecku nie tak, jak należy. Szef wymagał, aby się do tego przyznać. Cenił prawdomówność. Był bardzo wymagający zwłaszcza w stosunku do personelu średniego, krążyły o tym wręcz legendy na oddziale. Panowała tam taka zasada, że najpierw na oddział wchodziły pielęgniarki i wcześnie rano zaczynała się pielęgnacja niemowląt. Przy czterdziestce maluchów trzeba było się uwijać i czasami zdarzały się tzw. "niedoróbki” według szefa. Na przykład nitki od śpioszków między paluszkami u nóżek, nierówno obcięte paznokcie, niedokładnie wytarte za uszami – to wystarczyło, żeby była awantura. Uważał że dziecko samo się nie obroni, nie potrafi o siebie zadbać, a u takiego malucha zaniedbania higieniczne po kilku godzinach mogły przerodzić się w kłopot. W stosunku do lekarzy był również bardzo ostry. Koledzy narzekali na niego. Zwłaszcza mężczyźni, bo szef wymagał, aby pochylili się nad maleństwem, utulili go, złagodzili ból. U kobiet jest to naturalne, natomiast mężczyzna podchodził do dziecka, zbadał, poszedł. Czasami zdarzało się, że salowa zrobiła coś nie tak i znów awantura była gotowa. Musiała panować na oddziale niemal sterylna czystość, wszystko musiało być na swoim miejscu, Często mieliśmy kontrole sanepidu, pobierane były próbki, wymazy o trzeba było bardzo dbać. Nam nie można było nosić biżuterii na oddziale, bo tam się gromadzą zarazki, dziecko mogło dotknąć, pociągnąć, więc kolczyki i pierścionki trzeba było zdjąć przed wejściem na oddział dla bezpieczeństwa dzieci. Większość lekarzy uważała, że dziecko to najtrudniejszy pacjent, tymczasem okazywało się, że to bardzo wdzięczny pacjent, przyjemniejszy od dorosłego. Jeśli pokocha się ten oddział, to praca tam daje wiele satysfakcji.
Jak się odnosił do podwładnych?
Dla personelu średniego miał wielki szacunek, cenił ich pracę, podziwiał tę pracę, potrafił docenić, pochwalić, nagrodzić. Cenił samodzielną inicjatywę pielęgniarek. Jeśli wymyśliły jakieś ciekawe rozwiązanie, które było z korzyścią dla pacjenta to bardzo to chwalił. Potrafił wyjaśnić, opowiadać, w trakcie wizyt potrafił bardzo dużo przekazać, ale nie w formie czysto akademickiej, ale poprzez anegdoty, humorystycznych opowieści, które zapadały w pamięć. Nie znosił niesłowności, niepunktualności. Uważał, że punktualność to szacunek do drugiego człowieka. Kiedy ktoś tego nie przestrzegał potrafił być surowy i wyciągał konsekwencje. Były dwie takie sytuacje, że doprowadził do tego, że panie musiały odejść z oddziału. Sale były przeszklone więc wszystko było dobrze widoczne. Kiedyś jedna z pielęgniarek przebierała płaczące dziecko i nim mocniej potrząsnęła. Może miała zły dzień, ale też pecha, bo zobaczył to szef. Następnego dnia już nie pracowała. Jedna z pielęgniarek krzyczała na półtoraroczne dziecko. Też musiała odejść. Był więc surowy dla personelu, był cholerykiem. Jeśli było wszystko dobrze, to cały oddział się cieszył. Ale wystarczał moment i potrafił wpaść w szał. Czasami nie miał racji. Jak ochłonął to potrafił przyjść i przeprosić. Stały personel pracujący na oddziale wiedział, że taki jest. Bywało że po awanturze salowa się popłakała, a Urbański stał pod drzwiami toalety przepraszając za swój wybuch, prosząc, żeby wyszła i obiecując, że to się więcej nie powtórzy. Takie sytuacje też bywały. Ale był szefem, musiał nami rządzić, musiał wymagać.
Jak się odnosił do pacjentów?
Rzadko widziałam, żeby przytulał te najmniejsze dzieci. Delikatnie je badał, nie tracił cierpliwości, kiedy płakały. Natomiast ze starszymi dziećmi próbował żartować, łaskotać, chciał je rozbawić, a że miał trochę tubalny głos to kończyło się tym, że one płakały. Gdy bywało mniej dzieci na oddziale, a pacjentami były maluchy już chodzące to przychodził do gabinetu, bawił się z nimi, rysował, robił samolociki. Widać było, że znał potrzeby dzieci i potrafił się z nimi obchodzić. Natomiast większe dzieci na Oddziale Dziecięcym bały się go trochę, szczególnie zaglądania do gardła, bo doktor Urbański jednocześnie wtedy usuwał zęby szpatułką. Potrafił też pogłaskać po głowie, przytulić.
Czy znała go Pani tylko z oddziału szpitalnego?
Kilka razy spotkałam się z nim na gruncie prywatnym. Raz mnie zaskoczył, bo przyjechał do Kruszwicy, żeby poznać moich rodziców, którzy tak jak jego byli nauczycielami. Chciał porozmawiać, poznać losy kruszwickich nauczycieli. Bardzo rzadko spotkaliśmy się na gruncie towarzyskim, bo on miał bardzo mało czasu. Pracował w szpitalu, potem przyjeżdżał do Złotnik, gdzie był do wieczora. Praktycznie w każdą sobotę i niedzielę był w szpitalu, bo robił wizyty rano i wieczorem. Miał grono swoich kolegów i znajomych z czasów studiów, natomiast my prywatnie spotykaliśmy się bardzo sporadycznie.
Zdarzało się, że w pracy opowiadał o swoich dzieciach?
O, tak. Był bardzo dumny. Jego syn ukończył prawo, córka skończyła studia medyczne. Widać było dumę z dzieci. Przeżywał okres narzeczeństwa syna, potem jego ślub. Kiedy urodziła się pierwsza wnuczka to wręcz oszalał z radości, więc potem na tapecie nie były dzieci, tylko wnuczka. Później pojawiła się na świecie druga wnuczka, która mieszkała dalej, ale przysyłała laurki więc wszyscy je oglądaliśmy. Był naprawdę dumny z dzieci i wnuczek.
Co lubił robić w wolnym czasie?
Majsterkował. Bez przerwy coś robił w domu. Śmialiśmy się, że szpital budowano 10 lat i on swój dom też budował tak długo, bo nie miał czasu. Cały czas się uczył, dokształcał. Prosił nas, żebyśmy też mu przekazywali jakieś ciekawe informacje. Uwielbiał jeździć na Górki w okolicach Przyjezierza, gdzie łowił ryby i chodził do lasu na grzyby. Ale to tylko kiedy miał urlop.
Jak chodził ubrany?
Zawsze był schludny. Nigdy nie widziałam go na oddziale w sweterku. Zawsze w garniturze, pod krawatem, elegancki. Zawsze miał czysty fartuch. Raz widziałam go w brudnym ubraniu, ale to było tuż po wypadku samochodowym, w którym brał udział.
Syrenką miał wypadek?
Tak. Syrenka była bardzo sławna. Śmialiśmy się, bo tą syrenką jechaliśmy na mój egzamin specjalizacyjny. Padał wtedy deszcz. Dojechaliśmy do Złotnik i tu przesiadaliśmy się do auta koleżanki z Pakości, która zabierała nas do Bydgoszczy. Bardzo się ucieszyłam, bo po jeździe syrenką miałam całe nogi mokre, bo taką miała dziurawą podłogę. Ale on ją uwielbiał, bo wszędzie dojechała. Poza tym wszędzie ją było słychać, pacjenci wiedzieli, że nadjeżdża i mogli przygotować się na wizytę.
Jakim był kierowcą?
Nie był dobrym kierowcą. Był raptusem, szybko chciał zmieniać biegi, szarpał kierownicą. Kilka razy zdarzyło się, że z nim jechałam i trzeba było go trochę temperować. Tłumaczył się tym, że to syrenka i dlatego tak ciężko wszystko chodzi. Bywały sytuacje, że zatrzymywała się na środku drogi i trzeba było wziąć korbkę i ją uruchomić. Czasami przysypiał za kierownicą, bo mało sypiał. Jeśli zdarzała się monotonna droga to musiał się zatrzymywać, zjeżdżać z drogi, trzeba było zabawiać go rozmową. Mimo że tyle lat jeździł to rajdowcem nie był. Ale jeździć lubił.
Jakie wyjątkowe sytuacje, wydarzenia związane z pracą Urbańskiego i pacjentami najbardziej utkwiły Pani w pamięci?
Wiele było takich sytuacji W sytuacjach zagrożenia życia, kiedy trzeba było toczyć walkę o dziecko. Pamiętam małego pacjenta, którego transportowałam do Gdańska. Miało drgawki. Nie było wówczas wenflonów, tylko wszystkie wkłucia trzeba było robić igłami wielorazowego użytku. Nikt z personelu nie mógł się wkłuć. Wtedy pan doktor wkłuł się w żyłę szyjną. Było to dziecko kilkumiesięczne, nam się wydawało niemożliwe, by takiemu maluchowi wkłuć się w żyłę szyjną. Jemu się to udało i wyciszył drgawki. Karetka wtedy czekała pół godziny zanim nie opanowaliśmy stanu zagrożenia życia. Ale mimo wszystko dziecko pojechało do Gdańska i nie przeżyło. Zdarzały się zabawne sytuacje. Przyszła do mnie pacjentka ze skargą, że pan doktor ją wyrzucił. Na pytanie dlaczego, powiedziała że zaniosła mu kopertę z markami. Nakrzyczał na nią, wyrzucił z gabinetu i rzucił za nią kopertą. Bardzo się cieszył, kiedy matka małego pacjenta przynosiła na zakończenie leczenia własnoręcznie upieczone ciasto. Wówczas cały personel się częstował.
Walki o życie było dużo. Gdy mieliśmy przypadki zapalenia opon mózgowo-rdzeniowych, tzw. posocznicę to potrafił całą noc przesiedzieć przy dziecku. Śmiertelność była duża i czasami pacjenci umierali. Bardzo to wtedy przeżywał. Za szefowania doktora śmiertelność na oddziale zmniejszyła się o 90%. Kiedy przyszedł do pracy w latach 50. To umieralność sięgała 70-80%. Leki były gorsze, dzieci trafiały do szpitala w gorszym stanie. Później za czasów doktora sytuacja się poprawiła. Walczył o nie jak lew. Jako lekarz był wspaniały. Jako człowiek…Był raptusem, ale to był tak trudny oddział, że miał prawo się denerwować, złościć. Bywały sytuacje, gdy stawiał kolegów na baczność, przywracał ich do pionu. Bali się go. Pod koniec jego pracy na Oddziale Niemowlęcym personel był świetnie wyszkolony. Pielęgniarki chciały tam pracować, bo wiedziały, że to bardzo dobry oddział, że będą miały satysfakcję z pracy. Mieliśmy naprawdę świetny zespół.
Zawsze był rozżalony, że szpital nie doceniał jego pracy, wszyscy koledzy byli odznaczani krzyżami, on nie. Mówiono mu, że gmina powinna go odznaczyć. I rzeczywiście, doczekał się, że gmina Złotniki Kujawskie go odznaczyła, natomiast szpital nie. Mimo to, kiedy urządziliśmy mu uroczystość z okazji 30-lecia jego pracy, zaprosił dyrekcję na oddział.
Kiedy dowiedziała się Pani o śmierci Urbańskiego?
Ja byłam przy jego śmierci. Pierwsza operacja była w Poznaniu dużo przed śmiercią. Przyznał się wtedy, że pozałatwiał wszystkie formalne sprawy, również bankowe, żeby rodzina nie miała problemów po jego śmierci. Pamiętam, że ścięłam się z nim wtedy strasznie, że myśli o takich rzeczach. Potem wrócił do pracy. Chyba nas kłamał, bo mówił, że wszystko jest w porządku i nie co się denerwować. Zorientowaliśmy się, że coś jest nie tak, bo często schodził z oddziału. Pojechał potem do Poznania to już wiedzieliśmy, że jest źle. Potwierdzono rozpoznanie. Chciał wrócić do pracy, ale już nie mógł. Zadzwonił do mnie, bo chciał przyjść do szpitala, ale nie chciał, żeby widział go personel, bo bardzo źle wyglądał.
Bywały sytuacje, że żona dzwoniła do mnie przekazując prośbę, że pan doktor życzy sobie żebym przyszła. Ostatniego dnia odwiedziło go wielu kolegów. Trzeba było mu raz podać leki, bo zatrzymała się akcja serca. Wrócił, ale wiedzieliśmy, że to tylko przedłużanie agonii i że nie ma szans na poprawę sytuacji. Pożegnaliśmy się z nim i już wychodziliśmy, kiedy nagle otworzył oczy. To był moment, którego nie można zapomnieć. Popatrzył na nas, zamknął oczy i odszedł. Tak więc byłam przy nim do końca. Dlatego tak trudno się pogodzić z jego śmiercią.




Oto krótkie podsumowanie spotkania:
Weronika:
-Pan Karol ubierał się elegancko (krawat, koszula),
-był surowy i wymagający dla personelu,
-stworzył bardzo dobry zespół na Oddziale Dziecięcym inowrocławskiego szpitala,
-często zostawał w pracy do późnych godzin,
-opowiadał o swoich dzieciach, był z nich bardzo dumny,
-lubił jeździć na ryby,

-Pani Lang była przy śmierci Urbańskiego.

Michał:
-Pani Lang była jego najbliższym współpracownikiem,pracowała z nim na Oddziale Noworodków w Szpitalu w Inowrocławiu (dla młodych lekarzy był to tzw. "oddział karny" ze względu na wysokie wymagania, jakie ordynator Urbański stawiał personelowi),
- razem z doktorem podjęła pracę w Ośrodku Zdrowia w Złotnikach Kujawskich
- każdego pacjenta traktował tak samo, czy był biedny, czy też bogaty,
- Doktor nie został odznaczony za pracę w szpitalu żadną nagrodą, lecz za pracę dla naszej gminy 25 maja 2001 roku Rada Gminy nadała mu tytuł "Zasłużony dla Gminy Złotniki Kujawskie", a 4 listopada 2002 roku został patronem miejscowego Gimnazjum.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz