28 stycznia 2017

"Złoty człowiek" - wspomnienia pacjentki


25 stycznia, po spotkaniu z Panią Zosią i Panią Władzią udaliśmy się na ulicę Marulewską do Pani Czesławy Kaszak, której dzieci były leczone przez Karola Urbańskiego. Nasza rozmówczyni w wielką wdzięcznością wypowiadała się o pełnej poświęcenia pracy doktora, o tym, że dzięki jego profesjonalizmowi i oddaniu może dziś cieszyć się córką. Chyba jeszcze na żadnym spotkaniu nie byliśmy świadkami tylu łez wzruszenia.

- Kiedy i w jakich okolicznościach poznała Pani Karola Urbańskiego?
Poznałam go, gdy mój syn miał 8 miesięcy i zachorował na pseudo-krup. Kuzynka, która pracowała w Złotnikach Kujawskich, dentystka, kuzynka mojego męża poznała mnie z Panem doktorem i go do mnie przywiozła. Był bardzo oddany. Ja się bardzo bałam szpitala, bo jedno dziecko już wcześniej mi zmarło, Michaś, który miał 2 miesiące. Grzegorz urodził się w 1974 roku i od tego czasu znałam Pana Urbańskiego. 2 lata później urodziłam córkę i kiedy miała rok i 2 miesiące dostała gronkowca złocistego. Nie chciałam jej oddać do szpitala więc doktor przyjeżdżał do domu, karmił ją pipetą, żeby żyła. Nie dało rady, na siłę ją zabrał do szpitala, bo się odwodniła. Tam spędziła 2 tygodnie i Bogu dziękować żyje, dziś ma 41 lat i trójkę dzieci. Tak więc jestem bardzo wdzięczna doktorowi. Uratował ją.

- Jak to wyglądało? Jak on się zajmował Pani chorymi dziećmi?
Przemiły człowiek. Jeszcze żyła moja mama i mówiła o nim, że to lekarz z powołania. Wystarczyło, że zadzwoniłam, on przyjeżdżał, czuwał, bo kaszel był silny. W 74’ roku nie było tylu lekarstw więc musiałam wieszać mokre pieluchy, żeby nawilżać powietrze, zmieniać wodę. Wyprowadził dziecko, że nie trzeba było jechać do szpitala. Potem parę razy jeszcze się ta sytuacja z Grzegorzem powtarzała. A córkę karmił pipetą, bo bardzo wymiotowała. To był Nowy Rok, poszłam z dziećmi do żłóbka. Gdy wróciłam do domu córka nie chciała pić, zaatakował ją gronkowiec, podobno z powietrza. Ze 3-4 dni trzymałam ją w domu, nie chciałam oddać do szpitala, bo bałam się, że umrze. Pan doktor na siłę ją zabrał, czy chciałam czy nie, na siłę ją zabrał, nawet pogotowia nie wzywał, tylko razem pojechaliśmy. Lekarstwa, walka w szpitalu i wyzdrowiała. Odtąd Pan Doktor był na każdy telefon. Jak tylko zadzwoniłam, zawsze przyjeżdżał. Czasem nawet późno wieczorem, jak wracał z wizyt. Bardzo oddany, uczciwy i sumienny człowiek, bardzo miły. Wszystko wytłumaczył dobrze, bo teraz lekarzy trzeba ciągnąć za język, bo nie powiedzą wszystkiego. Miałam do niego zaufanie. Tylko za wcześnie zmarł. Mówią, że tak dobrych ludzi Pan Bóg zabiera wcześnie.

- Powiedziała Pani, że córkę zabrał na siłę do szpitala.
Tak, była bardzo odwodniona. Ja tego nie rozpoznałam, ale doktor jak dotykał jej ciała mówił, że nie da rady, że bierze ją na swoją odpowiedzialność. To było w 76’ roku. Nie było tak, że matka mogła być z dzieckiem, była sama, ale ją uratował. To jest ważne. Cieszyłam się z tego.
Był lekarzem wielu dzieci, pomagał, nigdy nie było mu za ciężko. Bardzo mu ludzie ufali. To był człowiek lepszy niż rodzina, lekarz z powołania. Córka jak przyszła ze szpitala, ja byłam bardzo wylękniona. On pocieszał, żeby się nie przejmować, że wszystko wróci do normy. I rzeczywiście. Bała się białych fartuchów, ale wyzdrowiała i w niej mam podporę.
Doktor Urbański był w naszej rodzinie bardzo wychwalany. Mama nie wiedziała, jak mu dziękować, a on ciągle się spieszył. Ciągle miał wizyty. Czasami już była 22.00 jak do nas przyjeżdżał.

- Dlaczego Pani mama go wychwalała?
Miała żylaki, kiedyś dostała krwotok. Starsi ludzie nie chcą do szpitala więc dzwoniłam wtedy do kuzynki do Złotnik i przysyłała Doktora Urbańskiego. Pocieszył, doradził, mówił, że dobrze, że krew poszła nosem, nie do głowy, wyjaśniał. Na wszystkim się znał, umiał doradzić. Ja zawsze o nim mówię „złoty człowiek”. Za wcześnie odszedł. Przydałby się teraz do wnuków.

- Miał jakieś wady?
Nie wiem, nigdy ich nie widziałam. Każdy człowiek je ma, ale ja aż tak blisko go nie znałam. Pewnie rodzina coś więcej mogłaby o tym powiedzieć.

- Jak się odnosił do małych pacjentów?
Był miły, grzeczny. Mój drugi syn – Michał - zmarł. Po powrocie z kliniki z Zabrza, a wieźliśmy go pociągiem, trafił do szpitala w Inowrocławiu. Pan Doktor Urbański i Pani Doktor Szlange byli jego chrzestnymi. Ochrzcili go w szpitalu z wody. Do domu nie zdążyłam dziecka wziąć, żeby wyprawić chrzciny, ale nigdy wyrzutów żadnych nie robiłam, bo wszystko uczciwie zrobili, co było można. Doradzili, człowiek sam na ty by nie wpadł. Po śmierci dziecka dostaliśmy informację, pojechaliśmy z mężem do szpitala. Wyszedł do nas Pan Doktor i tak nam powiedział, że łatwiej nam było się z tym pogodzić.

- Co było najważniejsze dla Doktora?
Leczenie. On od razu nie zlecał leków, tylko zaczynał od naturalnych sposobów – zioła, herbatki, miód. Jak było trzeba do szpitala, to się nie opierałam, bo wiedziałam, że dziecko trafia w dobre ręce.

- Lubił żartować? Opowiadał o swojej rodzinie?
Znałam i córkę i syna. Podobnie Panią Urbańską, która pracowała w aptece. Zawsze jak trzeba było to wykupiłam u niej każde lekarstwo. Naprawdę dobrzy ludzie. Bardzo mi pomogli w życiu. Nie zawsze było na leki, dostawałam, a pieniądze oddawałam później. Takiego lekarza można życzyć każdemu. Do dzisiaj mam kontakt z Panią Urbańską, jak tylko mogę to dzwonię, z okazji imienin.

- Jak dowiedziała się Pani o jego śmierci?
Raz byłam nawet go odwiedzić w domu. Pogrzeb miał duży, pamiętam, mszy bardzo dużo. To świadczy o tym, jak ludzie byli wdzięczni za wszystko. Chodzę na cmentarz, w dzień imienin czyli 4 listopada, w rocznicę śmierci, zawsze idę i pamiętam. Córka też zawsze chodzi zapalić świeczkę. Doktor Urbański dobrze zrobił, że ją zabrał wtedy do szpitala. Ja bym nie oddała … Ona za dużo się nie pytał, wytłumaczył, że trzeba.

- Nakrzyczał wtedy na Panią?
Nie, nie krzyczał. On był dobroduszny, z uśmiechem, lubił porozmawiać i z mamą i z dorosłymi i z dzieciakami. To był wspaniały człowiek. Teraz nie ma takich ludzi. On nie czekał na pieniądze. Jak się pytałam o wynagrodzenie, odpowiadał; „Ależ, proszę pani. Trójkę dzieci ma pani…”. To był taki człowiek. Nie był łasy na pieniądze. On o życie walczył.

- W 2001 roku Gimnazjum w Złotnikach otrzymało imię Karola Urbańskiego? Czy to dobry wzór dla młodzieży?

Bardzo dobry. To był człowiek oddany, nie patrzył na pieniądze, nie czekał na wynagrodzenie. Mało dzisiaj takich ludzi. Przyjeżdżał swoją syrenką, posiedział, jak trzeba było zaczekać, to czekał. Bardzo dobrze go wspominam. Tylko za szybko to się potoczyło. Ale tam podobno też potrzeba dobrych ludzi… 

Dziękujemy za rozmowę. 

Doktor Urbański oczyma personelu medycznego...


25 stycznia udaliśmy się do Inowrocławia na spotkanie z Paniami Zofią Kuszyńską i Władysławą Ziółkowską, dyplomowanymi pielęgniarkami, które pracowały z Karolem Urbańskim w inowrocławskim szpitalu. Zostaliśmy bardzo ciepło przyjęci. Usłyszeliśmy o realiach pracy na oddziale niemowlęcym, zasadach, którymi kierował się nasz bohater, o walce o życie małego pacjenta. Obejrzeliśmy zdjęcia ze wspólnej podróży obu Pań i Państwa Urbańskich do Rzymu w 1993 roku oraz dostaliśmy materiał video z tego wyjazdu. Mieliśmy też okazję zapoznać się z fragmentami publikacji wydanej przez Publiczny Specjalistyczny Zakład Opieki Zdrowotnej w Inowrocławiu na temat dziejów lecznictwa w Inowrocławiu. Po zakończeniu wywiadów, przy kawie i domowym cieście, opowiedzieliśmy naszym przemiłym Gospodyniom o przygotowaniach do realizacji filmu i wysłuchaliśmy ich wspomnień z uroczystości nadania imienia złotnickiemu gimnazjum. 


Pani Władysława Ziółkowska

-Skąd pani znała Karola Urbańskiego?
- Doktora Karola Urbańskiego poznałam w pracy. Przyszłam do pracy w 56’ roku i w tym samym roku pan doktor przyszedł do pracy, także znamy się od samego początku jego pracy i  istnienia w naszym szpitalu miejskim w Inowrocławiu. Ja podjęłam pracę na oddziale niemowlęcym i tam byłam 13 lat, aż do roku 1975. W tym roku zaistniała taka sytuacja, że zachorowałam ciężko i musiałam zmienić pracę na lżejszą, bo przy dzieciach jest bardzo trudna praca i poszłam jako oddziałowa na oddział laryngologiczny, już do innego budynku. Ale kontaktowałam się stale z doktorem Urbańskim, bo był po prostu naszym przyjacielem domu. Znaczy, że był tak kontaktowy, że nie zapominał i o dzieciach i dorosłych i o nas szczególnie. Tak żeśmy się zaprzyjaźnili w pracy. Ja byłam oddziałową na laryngologii i pracowałam jako zabiegowa przy dzieciach. Wszystkie iniekcje, kroplówki, wszystkie transfuzje to zakładałyśmy obie z Zosią, bo obie byłyśmy zabiegowe. Pracowałyśmy na zmianę, ale w trakcie kiedy było najwięcej pracy to byłyśmy obie. Taka przyjaźń koleżeńsko-zawodowa się wytworzyła między nami, także on mówił w końcu, że traktuje nas tak jak siostry, nie jako służbowe siostry, bo kiedyś tak na nas mówiono: siostry, byłyśmy siostrami pielęgniarkami, ale mówił „Siostry moje są tak daleko to ja was traktuje jak siostry rodzone” i odwiedzał nas tu w domu. Był w stałym kontakcie w pracy i towarzysko, no i tyle mogę powiedzieć.

- Powiedziała Pani, że Pani pracowała na oddziale niemowlęcym, czyli na oddziale, na którym ordynatorem był Karol Urbański.
- No tak. Od samego początku nie był ordynatorem, bo przyszedł na staż po studiach. Ja przyszłam do pracy w 56’ roku i on też w tym roku był po studiach. Odbył staż, potem specjalizację, tak jak to normalnie lekarze się kształcą, a ja pracowałam stale jako pielęgniarka dyplomowana.

-Czyli był taki moment, że on był ordynatorem, a Pani pracowała na oddziale tak?
- Tak.

-Proszę nam powiedzieć jaki był dla personelu pracującego na oddziale.
- Umiał dużo wymagać, ale i był jednocześnie taki, że umiał nauczyć. Po prostu był takim dobrym pedagogiem i przyjacielem naszym. Także bardzo dzieci kochał, nie pozwolił nikogo skrzywdzić , personel też był z niego zadowolony, ale wszyscy żeśmy karność znały pod jego okiem, bo był bardzo wymagający w pracy, jeżeli chodzi o zachowanie czystości, o zachowanie septyki, także wszystko było zgodne z jego pracą i z naszą, żeby jak najlepiej pracować i dzieciom krzywdy nie zrobić.

- Czy zapamiętała Pani jakieś takie sytuacje właśnie z tego etapu zawodowego takie związane z Urbańskim, kiedy się denerwował, albo coś śmiesznego się wydarzyło na oddziale. Coś takiego co utkwiło pani w pamięci. Czy jest coś takiego?
- Denerwował się najbardziej o to, żebyśmy wykonywały dobrze pracę i żeby dzieci odzyskały zdrowie, bo tak do życia prywatnego nam się nigdy nie wtrącał, nie czepiał się żadnych tam spraw, tylko i wyłącznie zawodowo.

- Już kilkadziesiąt takich wywiadów przeprowadziliśmy z różnymi osobami związanymi z Urbańskim i słyszeliśmy, że bardzo często wracając z wizyt domowych w Złotnikach Kujawskich zajeżdżał jeszcze do szpitala, był to późny wieczór, żeby sprawdzić co się dzieje na oddziale i słyszeliśmy, że zdarzało się, że ściągał buty i cichaczem podchodził na oddział, żeby sprawdzić czy tam jest wszystko w porządku.
- Możliwe, że tak mogło być. Ja na takich nocnych dyżurach nie pracowałam, nie pełniłam, bo zabiegi to się wykonywało tylko wciągu dnia, ale zgada się, że jeździł bardzo późno, bo przyjechał do Złotnik o 10, a mieszkał tu obok. My tu mieszkałyśmy to żeśmy słyszały, że syrenka jedzie. Jak wiedział, że któryś z lekarzy młodszy stażem jest na dyżurze, i że są ciężkie stany dzieci, to poszedł i po prostu sprawdził jak ten lekarz sobie radzi na oddziale, czy trzeba mu coś pomóc. Może chciał cichutko, żeby dzieci nie pobudzić, może i personel sprawdzić. Ale mnie się zdaje, że spać przy dzieciach to nikt nie mógł, bo mieliśmy tyle pracy, bo raz po raz też miałami  nocki, jak któraś zachorowała z sióstr - to nie można było powiedzieć, że ja mogę się położyć i spać, a dzieci sobie leżą. Zawsze któreś kwiliło, bo to jest niemożliwe, żeby na 30 dzieci był idealny spokój i wtedy może pielęgniarka usiąść czy położyć się spać. Ale czy ja wiem czy to była jego złośliwość? Wątpię, bo mi się wydaje, że on chciał tylko po prostu cichutko przejść, żeby nikomu nie zakłócić spokoju, ani dzieciom, ani personelowi.

-Wspomniała Pani, że oprócz tego, że kontaktowaliście się zawodowo to byliście też związani przyjacielsko i z racji tego, że obok siebie mieszkaliście i, że ta przyjaźń zawodowa przeniosła się na życie prywatne. Proszę nam opowiedzieć o tej znajomości.
- Powiem tylko tyle, że dzieci kontaktowały się z nami, już mówiłam to na wstępie. Małgosia była mała, a mama pracowała. Panią miały do południa, a po południu pani szła do domu. Jak pani Urbańska miała pracę w domu to my szłyśmy po Małgosię i do parku. Potem my przez parę godzin żeśmy się nią opiekowały, potem również Wojtuś był. Także były te kontakty poprzez dzieci, bo tak to nie było czasu wtedy, żeby np. zapraszać się na jakieś imieniny. Tak się nie kontaktowaliśmy, tylko tak luźno po prostu, tak po przyjacielsku, ale nie tak stricte towarzysko.

- A Małgosia i Wojtek jak się zwracali do pani?
- Ciocia Władzia. Ciocia Zosia. Była taka pani, która u nich była gosposią i to też była ciocia.

- Jakim człowiekiem był dr Urbański?
- Na wskroś dobry, na wskroś przeniknięty swoją pracą zawodową, żeby nie powiedzieć źle, ale źle o nim to nie można mówić. Zawsze szedł komuś z pomocą i dla dzieci i dla dorosłych, bo przecież w Złotnikach to leczył ludzi dorosłych. Także żeby tam komuś odmówił jakiejś pomocy to się nie słyszało w ogóle. Towarzyski i taki tyle o ile mu czasu starczało, a tak to w kontaktach miedzy ludźmi to bardzo miły, bardzo. No tyle mogę powiedzieć, bo nie będę  mówiła całych ballad, a to wszystko w tym się zmieści.

- Jak Pani uważa co było dla niego ważne?
- Dla niego było ważne zdrowie dzieci, najważniejsze to co wykonywał, rodzina, bardzo o dzieci swoje dbał i dobrze je wychowywał i wychował.

- A miał jakieś wady?
- Nie wiem, ja tam wad u niego nie widziałam. Każdy człowiek ma jakieś wady. Nieraz się zdenerwował, albo na kogoś krzyknął, to było normalnie. Zwrócił uwagę oschłymi słowami, ale nie takimi, żeby komuś ubliżyć. Z kulturą, ale wymagający, jeśli chodziło o dzieci to już szczególnie.

-Jak się odnosił do tych małych pacjentów?
- Raczej pacjenci do 3 lat to dużo nie rozmawiali z nami. Do każdego z miłością, do każdego z szacunkiem, każdemu chciał pomóc, żeby to dziecko wyzdrowiało - to już bezwarunkowo. Tyle on pracy wnosił w to wszystko, żeby było pod kreseczkę wszystko zrobione, żeby nie miał żadnych wyrzutów sumienia, że coś było zaniedbane, coś było niezrobione. Bardzo był za tym. Jego fizjonomia nawet, on był bardzo religijny przy tym. On nawet jeszcze podkreślał, że to wszystko z Bożą pomocą robi. On nie zaniedbywał  kościoła. Także całość to się składało na jego człowieczeństwo.

-A jak Pani zareagowała, że w 2001 roku przyjęło właśnie Karola Urbańskiego jako swojego patrona.

Ja z szacunkiem. Bardzo się ucieszyłam, że przynajmniej będzie jego pamięć istniała, bo on dla tego regionu i dla tej miejscowości bardzo dużo czasu poświęcił i swojej energii, i wiedzy zawodowej Bardzo nam się to spodobało, że to będzie szkoła imienia Karola. Co przejeżdżamy do Bydgoszczy patrzymy i uśmiechamy się, że jest ten napis.


*Zofia Kuszyńska, pielęgniarka z oddziału niemowlęcego.

-Skąd pani zna Karola Urbańskiego, gdzie Pani go poznała?
- Pierwszy raz poznałam doktora jak w 54’ roku doktor jako stażysta przyszedł po dyplomie do naszego szpitala na staż. Był jeszcze młody i dopiero się uczył. Był krótko na stażu, potem pojechał z powrotem do Bydgoszczy. Po otrzymaniu dyplomu wrócił z powrotem do naszego szpitala i tam potem był najpierw następcą ordynatora, a potem został ordynatorem, ale ja byłam jak jeszcze on nie był ordynatorem, bo potem musiałam z oddziału niemowlęcego zrezygnować ze względu na uczulenie na penicylinę, a z doktorem pracowałam jak przyszedł od razu na staż. Jako młody lekarz niczego jeszcze właściwie nie umiał, patrzył, jak my to robimy, bardzo się przyglądał. Był bardzo przyjazny, takie sprawiał wrażenie. Patrzył na nas i mówił: ,,Muszę patrzeć, bo ja niczego nie umiem, dopiero się od was uczę”

-Nie wstydził się przyznać?
- Nie wstydził się do tego przyznać. No bo faktycznie przecież na studiach praktyki nie ma, dopiero zobaczył wszystko u nas. A to była taka praca, że dzieciom trzeba było się wkłuwać do żyły w główkę, bo inaczej nie można, więc był pełen podziwu, jak my to robimy, ale on się bardzo szybko tego nauczył. Tak właśnie go poznałam. Potem wyjechał i jak wrócił to ja już byłam na laryngologii. Krótko jeszcze z nim pracowałam. Potem kontakt też był ciągle, bo dzieci posyłaliśmy na badania, na pediatrię.

-Wspomniała Pani,  że była Pani świadkiem sytuacji, jak Doktor Urbański walczył o życie dziecka.
-Takich sytuacji było dużo, ale ta jedna najbardziej mi zapadła w pamięć. On nigdy nie rezygnował. Jak jakieś dziecko było w ciężkim stanie to walczył do końca. Jak nie to pomoże, to może co innego. Nigdy nie rezygnował. Ale to był taki moment, że wchodziłam na salę, żeby zrobić dziecku zastrzyk, zobaczyłam leżące sine dziecko. Widocznie zwymiotowało i się zakrztusiło, a w tamtej chwili nie było pielęgniarki przy nim, bo pielęgniarek było mało i nie były w stanie być jednocześnie przy każdym pacjencie. Widocznie poszła na drugą salę, a w międzyczasie to się zdarzyło. Zobaczyłam, że dziecko już sine i zaczęłam krzyczeć. Dziewczyny pobiegły na dół, on już się ubierał i wychodził. ,,Doktorze szybko, bo dziecko się zakrztusiło’’. No i on przybiegł i tego dzieciaka zaczął ratować. Musiałam za nóżki trzymać dziecko główką w dół i nic, a on cały czas masaż robił, ręce mi już omdlewały. I mówię ,,Boże, doktorze chyba już nic z tego nie będzie, ono już nie żyje”. A on ,,Nic nie gadać, musimy do końca”. Wie pani jak to długo trwało? Ja już myślałam, że nic z tego nie będzie, ale za chwilę dziecko zrobiło pierwszy oddech. On też wtedy odetchnął. Dziecko zostało uratowane. Ktoś inny by już pewnie powiedział, że już nie ma co ratować, że nie oddycha. To dziecko już było sine. Potem ile razy widziałyśmy ją na ulicy, mówiłam ,,Władzia zobacz, ta nasza, co umierała”.

- Dziewczynka?
-Tak, dziewczynka.

- A ile lat miała ta dziewczynka?
- To było małe dziecko, parę miesięcy, roczku jeszcze nie miało. Takie dziecko jeszcze leżące. Doktor nigdy nie rezygnował. Do końca szukał jakiejś pomocy i właściwie od tamtych czasów było mniej zgonów, bo bardzo często dzieci umierały. Był taki okres, że panowały biegunki, a leków nie było zbyt dużo. Były wtedy tylko takie tabletki rozpuszczalne, gorzkie i dzieci musiały to pić. To były lata powojenne, pięćdziesiąty któryś rok. Ale doktor Urbański zawsze dbał i pilnował, żeby przestrzegać higieny. Był bardzo dobrym lekarzem. Szczególnie był bardzo dobrym człowiekiem i jak np. zauważył, że któraś nie umyła rąk i poszła do drugiego dziecka to krzyknął, ale potem się zreflektował, mówił, żeby się nie gniewać, że „ja się zdenerwowałem, bo tak nie można”. No i przez to wszystkie pielęgniarki zwracały uwagę, bo on był przykładem. On badał dzieci jedno po drugim i bez umycia rąk nie poszedł do drugiego dziecka. Był bardzo rzetelnym lekarzem i ktokolwiek potrzebował pomocy poza szpitalem, jak się coś powiedziało to można było liczyć na pomoc. Przypomniało mi się np. moja siostrzenica miała 2-letnią dziewczynkę i ona jeszcze nie chodziła, nawet nie siedziała dobrze. Gdy dowiedziałam się, że ta Gosia jeszcze nie chodzi, nawet nie siedzi to przy okazji powiedziałam o tym doktorowi. A on ,,Przynieście ją, ja muszę sprawdzić”. Zaprowadziłyśmy dzieciaka do szpitala, a on tylko zobaczył, zbadał, że dzieciak nie chodzi, nawet nie można go postawić, bo nóżki wlecze. I od razu wiedział, bo to było ważne, że on trafną diagnozę zawsze postawił. Od razu odesłał do szpitala do Bydgoszczy. Trzeba było sprawdzić, bo to było od złego wchłaniania się pokarmów, dziecko nie powinno było jeść pewnych rzeczy. Matka chodziła do pediatrów, ale słyszała tylko ,,ona się później rozwija’’, a przecież trzeba było najpierw przyczynę znaleźć. Takich wypadków było dużo. Był pediatrą, a leczył wszystkich. Na przykład mnie wyleczył z uczulenia na penicylinę. Moja mama jeszcze żyła i była chora to jak cośkolwiek jej dolegało, to on przychodził, dopytał, leki zaaplikował, że nie musiałam nigdzie do innego lekarza chodzić, bo jak doktor Urbański dał - to było najlepsze. Nieraz czegoś nie chciała to  mówiłam: ,,Mama, ale doktor Urbański powiedział…”.  ,,O, jak doktor powiedział to muszę wziąć”. Takie zaufanie mieli wszyscy do niego. A najlepszym dowodem na to był jego pogrzeb. Jeszcze takiego nie widziałam. Było tak dużo ludzi na cmentarzu, mogiła była pełna kwiatów, zastawiona lampkami. Z małymi dziećmi pełno ludzi było na cmentarzu, całe rodziny, bo przecież on pokolenia leczył. Młode matki, które kiedyś były leczone przez niego, potem swoje dzieci u niego leczyły. Oprócz tego w tej chwili jeszcze, a przecież to jest już tyle lat po jego śmierci, we Wszystkich Świętych jego grób jest zasłany lampkami. Ludzie pamiętają. Także dużo dobrego. Złego słowa nie można o nim mówić. Prywatnie był bardzo towarzyski, lubił humor.

-A w pracy też opowiadał żarty?
-Też, też. Zależy jaka była sytuacja, często coś w żart obrócił np. żeby nie urazić kogoś to żartem coś powiedział. Były takie sytuacje.

-Powiedziała Pani, że złego słowa nie można o nim powiedzieć, a jakieś wady?
-Ja nie zauważyłam. Były takie sytuacje, że krzyknął na kogoś, ale miał prawo się zdenerwować. Kiedyś też było coś takiego, że coś powiedział, ale się zreflektował ,,Aha, przepraszam, byłem zdenerwowany. Źle powiedziałem’’.  No bo każdy jednak ma jakieś wady, ale innych - u niego nie widziałam.

-Czyli potrafił sobie zjednywać ludzi?
-Tak, bardzo. Najlepszy dowód tego, że wszyscy go żałowali. Poza tym był bezinteresowny, nie brał pieniędzy. Jeszcze mogę powiedzieć, że ludzie na wsi, jak nie chciał pieniędzy, to jajka dawali. Ile razy się dzielił z nami. ,,Słuchajcie, jajka mi tu dali, a ja przecież tego nie przejem’’. Taki właśnie był.

-Pamięta Pani taką sytuację z pracy, że nie udało się uratować dziecka? Czy była jakaś taka dramatyczna sytuacja na oddziale?
-No były takie dzieci, które umierały, ale to były dzieci, które przyszły już za późno. Takie dziecko, które było już leczone, albo nieleczone. Była wtedy epidemia zapalenia płuc i biegunki. Jak od razu dziecko było leczone to się nawodniło przez kroplówki i było wyleczone. Ale jak przyszły już bardzo odwodnione... to było nieuniknione. Ale tych zgonów już nie było tyle za jego czasów. A takich dzieci, które można było uratować, a się nie udało – ja nie pamiętam.

-Co było dla niego ważne?
-O rodzinę dbał bardzo, kochał dzieci, żonę. Jak już umierał, był w ciężkim stanie i słyszał na dole bawiące się dzieci, powiedział: ,,Boże dzieci słyszę, ale ja już nikomu nie będę mógł pomóc w razie potrzeby”. Jeszcze wtedy się martwił. I mówił: ,,Boże, jak ja się boję’’ ktoś zapytał ,,Czemu’’, a on mówił ,,Boję się, bo jak umrę to co to będzie?’’ Powiedziałam mu: ,,Doktor się nie ma czego bać, bo doktor był wzorowym ojcem, wzorowym mężem, a ile dzieci uratował, ile zasług pan doktor ma, nie musi się Pan niczego bać”, a on powiedział jeszcze ,,Zosia, ty powinnaś być katechetką, bo tak mi dodałaś otuchy”, a ja mówię, że jak bym była katechetką, to by mnie wtedy przy nim nie było. Byłam z nim, jak już był w ciężkim stanie. Jeszcze jak w szpitalu w Poznaniu to mnie poprosili, żeby ktoś go pilnował w nocy, no bo pielęgniarki przy łóżku nie siedzą. On był już po operacji, a ja akurat już byłam na emeryturze wtedy, więc miałam czas i byłam tam u niego. On był jeszcze bardzo skromny. Przychodzi profesor na wizytę, a on przedstawia ,,Panie profesorze, to jest moja pielęgniarka, od której ja się uczyłem’’. Ja potem mówię ,,Ależ, Panie doktorze” A on, że taka była prawda. Taka pokora u niego była. Nie wywyższał się, że on jest lekarzem. Bardzo nam go brakowało, długo. Ciągle wspominamy, bo on jednocześnie był przyjacielem domu.

-Jak to się stało, że w tym ostatnim dniu Pani mu towarzyszyła?
-Był w ciężkim stanie i ktoś musiał być w domu, wstawał jeszcze z łóżka, ale więcej leżał, a był po operacji i żona mnie poprosiła. Powiedziałam: ,,Oczywiście, że przyjdę, przecież już jestem na emeryturze, więc mogę pomagać.” Przychodziłam rano, robiłam mu śniadanie, zjadał.

-Rozmawialiście wtedy?
-Tak. Rozmawiał do końca. W ostatnim dniu dostał zapaści. Była jeszcze pani doktor, która często przychodziła. Już kiedyś wcześniej myśleliśmy, że już umiera, a jeszcze przedtem mówił tak ,,Zosia, tam na dole w gabinecie jest gromnica. Proszę żeby ona tu była obok mnie’’. Ja mówię ,,Doktorze, przecież pan jeszcze nie umiera”, a on ,,Ale lepiej niech ona tu będzie”. No i kiedyś takiej zapaści dostał. Była właśnie ta pani doktor, Władzia też była, a on przestał oddychać, no więc my tę gromnicę zapaliłyśmy. Modlimy się nad nim i trwało to może z 20 minut, a on nagle otworzył oczy, popatrzył i powiedział ,,Co to? Zapaści dostałem?’’, a pani doktor mówi ,,No tak, ale już wszystko dobrze’’. Na drugi dzień już był w ciężkim stanie, ale do końca rozmawiał. No i potem zasnął. Jak zasnął to dzieciaki mówią ,,Ciocia, idź na dół się przespać’’, bo miałam całą noc tam siedzieć . No i poszłam. Nie zasnęłam ani na chwilę, zrobił się wieczór. Nie mogłam zasnąć więc poszłam do góry. Był nieprzytomny, stałam przy łóżku, był jeszcze ksiądz, bo był w takim ciężkim stanie. Przyszła pani doktor, wszyscy byliśmy. Gdy przyszłam do góry i stanęłam koło łóżka, on nagle otworzył oczy, popatrzył na wszystkich i zamknął oczy i się skończyło. Taki był koniec. Całe grono było przy nim. Nie został sam. Tak jakby czekał.
***
Rzadko chorowałam, ale kiedyś miałam straszną grypę jelitową. Jak się dowiedział, że jestem chora to przyszedł i powiedział „Ja Ci tu zaraz coś zaaplikuję”. Kazał mi pić Rivanol. Ja mówię „Ale Panie Doktorze, gdzie rivanol do picia?” A on: „Niech Pani nic nie gada, tylko pół tabletki na szklankę i wypić”. To było takie niedobre i śmierdziało, ale jak mi kazał – to piłam. I się wyleczyłam tym. To była silna dezynfekcja jelit. Powiedział, że to grypa, wirus. I miał rację. Był oczytany, miał dużą wiedzę i stawiał trafną diagnozę. Moja mama kiedyś była chora, przyjechał, zbadał. Stwierdził, że trzeba jechać do ginekologa. Wziął ją do samochodu, sprowadził ze schodów i własnym autem zawiózł.

Nigdy się nie pomylił?
Z tego, co ja widziałam – to nie. Na oddziale był czas, że jednego dnia dwoje-troje dzieci umierało. Co chwila zmieniali się pediatrzy, ciągle ktoś inny. Jak Urbański zrobił specjalizację I stopnia przyszedł do szpitala i niedługo został ordynatorem. To były ciężkie czasy.
Nie było sprzętu, ciężkie warunki..
On nigdy nie liczył godzin. Jemu nikt nie zapłacił za nadgodziny. Jak byliśmy u nich na jakiś imieninach i ktoś dzwonił, nie było mowy, żeby odmówił wizyty. „Ja Was przepraszam, ale musze do szpitala jechać.” Wciąż tylko praca. Był śmiertelnie chory, a jeszcze mówił: „Boże, tym dzieciom  już nie będę mógł pomóc”.




Wywiad zrealizowali Basia i Michał, transkrypcję wykonała Klaudia. 

Doktor Urbański we wspomnieniach władz gminnych


Ostatni tydzień przed feriami był bardzo pracowity dla ekipy dokumentalistów.
23 stycznia mieliśmy okazję porozmawiać z Wójtem Gminy Złotniki Kujawskie - Panem Witoldem Cybulskim oraz Zastępca Przewodniczącego Rady Gminy - Panem Grzegorzem Weberem. 

W związku z tym, że nasi rozmówcy pełnili funkcje kierownicze w Złotnickim gimnazjum od początku jego istnienia, dowiedzieliśmy się, jak doszło do tego, że szkoła obrała postać Karola Urbańskiego za swojego patrona. Zapoznaliśmy się z dokumentami dotyczącymi nadania imienia oraz nadania Panu Karolowi Urbańskiemu tytułu "Zasłużony dla Gminy Złotniki Kujawskie". 


Witold Cybulski - Wójt Gminy Złotniki Kujawskie

Skąd Pan znał Karola Urbańskiego?
Muszę przyznać, że to duża przyjemność udzielić wywiadu na temat tej osoby, ponieważ Karol Urbański w moich wspomnieniach i w moich życiu kojarzył się jako osoba ważna nie tylko dla mnie, ale i dla mojej rodziny.  Moje kontakty z nim zaczęły się już w latach 80’, kiedy wprowadziłem się do gminy Złotniki Kujawskie, jako młody nauczyciel. Zostałem ojcem i trafiłem do niego jako kierownika Ośrodka Zdrowia w Złotnikach Kujawskich z wiadomymi problemami, czyli chorymi dziećmi. To był mój pierwszy kontakt z Karolem Urbańskim. Chcę powiedzieć, że był to kontakt inny niż z resztą lekarzy. Ta różnica polegała na tym, że jego podejście do pacjenta było niezwykle pedagogiczne, przesympatyczne, miłe oraz profesjonalne. Potrafił podchodzić do dzieci jak stary belfer. Pamiętam sytuację, kiedy moja córka zachorowała i poszliśmy do ośrodka zdrowia. Weszliśmy do jego gabinetu – ona oczywiście była zestresowana, bo wówczas była małą dziewczynką. Pierwsze pytanie ,,Kim wy jesteście?”  i odpowiadam, że jestem nauczycielem, ,,A czego tu szukacie?”  - pomocy dla córki. ,,A powiedz Cybulko –tak na nią mówił-  ile masz lat?, A wierszyk jakiś znasz? – No znam. – odpowiedziała. ,,To proszę zanim Cię zbadam, powiedz mi jakiś wierszyk.” Moja córka lubiła takie rzeczy, więc wysłuchał, pochwalił. I to był już początek. Później jak córki chorowały, to na wejściu było wiadomo, że trzeba powiedzieć wierszyk albo zaśpiewać piosenkę. Tak było przez wiele lat. To był oczywiście zwykły mechanizm psychologiczny powodujący to, że i my, rodzice lepiej się czuliśmy i ci mali pacjenci też. To był pierwszy kontakt, taki niezwykle sympatyczny i bardzo ciepły. To wspomnienie o nim jest bardzo ciepłe. Natomiast później, z racji moich funkcji, czy to dyrektora szkoły, czy nauczyciela, Karol Urbański jako pediatra, jako lekarz - to już osobowość. To taki człowiek, który na terenie Gminy Złotniki Kujawskie wypełniał jakąś misję. W świecie obecnym nie ma wielu takich autorytetów, jakim on był, bo był nie tylko dobrym lekarzem, ale i wspaniałym człowiekiem. Pracowity, zaangażowany, zawsze gotowy do pracy, szanowany przez pacjentów i lubiany w swoim środowisku medycznym. Był autorytetem dla mnie jako młodego dyrektora szkoły i nauczyciela. To był człowiek z pasją, z misją, a takich ludzi jest bardzo mało, a jego zaangażowanie – wielogodzinne dyżury, bo można powiedzieć, że na każdy sygnał pacjenta wsiadał do swojej syrenki i jechał tam, gdzie była potrzebna pomoc. Tych kontaktów było bardzo dużo, później też były bardzo przyjemne, bo związane  z – niestety już pośmiertnie – nadaniem gimnazjum jego imienia, czy przyznaniem tytułu Zasłużony dla Gminy Złotniki Kujawskie. To kontakty już tylko z nazwiskiem, a właściwie postacią tego znakomitego lekarza. Można powiedzieć, że dla Złotnik Kujawskich, tak jak Edmund Obiała czy ksiądz Koźmiński, jest on postacią ważną i historyczną.

Proszę nam opowiedzieć, jak doszło do tego, że człowiek, którego nazwiska nie znajdziemy w encyklopedii, czy też Wikipedii, został patronem szkoły?
Pytanie jest proste. W naszym małym środowisku, kiedy to usiedliśmy razem z panem Weberem i panią Wiolettą Zielińską –ówczesna pedagog, zastanawialiśmy się kogo wybrać na patrona szkoły. Wybór takiej osoby nie odbywa się przy stoliku, tylko trzeba mocno zaangażować w to całą społeczność. Wymieniane były różne nazwiska i osób  ogólnie znanych w powiecie, kraju, autorytetów, postaci historycznych, bohaterów. Ale ta propozycja nie wyszła ode mnie, lecz od pana Webera lub pani Zielińskiej, jeżeli dobrze to sobie przypominam. Ten człowiek jednak był tak mocno związany z tym środowiskiem, z ta gminą, oraz był osobą tak znaną i szanowaną, że byłoby naprawdę dużym nietaktem nie uwzględnić go wśród tych kandydatur. Oczywiście odbył się plebiscyt, w którym brała udział duża część społeczności, w tym także uczniowie, rodzice i w sposób absolutnie jednoznaczny Urbański zdobył najwięcej głosów. Ku naszej radości, bo tak naprawdę chodziło o to, aby uszanować jego i jego rodzinę, ale przede wszystkim chodziło o to, aby mieć osobowość, postać, wokół której będzie można prowadzić program wychowawczy, czyli wskazywać młodemu pokoleniu jak żyć z misją i pasją, co to znaczy empatia, pomaganie drugiemu człowiekowi.  Karol Urbański był doskonałym przykładem dla młodego pokolenia. Teraz z perspektywy czasu, jako wójt, powiem, że jestem bardzo dumny z tego powodu, że został wybrany i że był to świetny wybór. Nie spotkałem jeszcze osoby, która powiedziałaby, że popełniliśmy wtedy błąd. Z dużą powagą i satysfakcją mogę powiedzieć, że to był to wybór najlepszy z możliwych.

Jak Pan uważa, co było ważne dla Karola Urbańskiego?
Nie wiem czy praca, czy pacjenci, czy życzliwość dla drugiego człowieka, czy w końcu jego prawo pracy jako koordynatora oddziału pediatrycznego w Inowrocławiu, czy może jego rodzina. Wydaje mi się, że na jego osobowość składało się to wszystko. Z jednej strony jego misja i pasja, czyli ratowanie ludzi chorych, z drugiej strony - rodzina i życzliwość. Po prostu wspaniały człowiek. Trudno odpowiedzieć na to pytanie, ale wydaje mi się, że wszystko o czym powiedziałem  tworzyło tę wielką osobowość. Osobowość człowieka z misją. Teraz trudno znaleźć takie osobowości, ludzi z pasją. W tej chwili te autorytety miejscowe, lecz też ogólnonarodowe są bardzo często słabe lub ich nie ma. Dla nas, dla Złotnik, Urbański to autorytet jako osobowość, a nie wybrany zespół cech.

Kim był według Pana Karol Urbański?
Był człowiekiem, który spełnił swoje marzenia, zainteresowania równocześnie realizując misję, która była tak potrzebna pacjentom. Pogodził 2 rzeczy: swoją pasję i miłość do niej oraz profesjonalizm z możliwością czynienia dobra drugiemu człowiekowi. Ta empatia i to niesienie pomocy stworzyło tę osobowość. Był człowiekiem nie na dzisiejsze czasy. Takich ludzi z pasją już nie ma. Nie wiem, czy w dzisiejszych czasach takiemu człowiekowi byłoby dobrze… Bo wiemy jak świat pędzi, jak wszyscy gonią za sukcesem, za finansami, za karierą, przywilejami… On o tym nie myślał. On myślał o tym, żeby pomóc pacjentowi i żeby realizować swój zawód i samego siebie.

Jak Pan zareagował na wiadomość o śmierci Urbańskiego?
Każda śmierć jest przykra, a szczególnie przykra jest ta, kiedy umiera ktoś dobry. Był to rok 1994 jeżeli dobrze pamiętam. W tamtych czasach wiadomość o jego śmierci huknęła w Złotnikach Kujawskich. Zapanowała wtedy taka smutna atmosfera, że nie będzie już tej Syrenki, nie będzie człowieka, który z uśmiechem o 22.00 czy 23.00 wchodził do domu i był czasem przepracowany, ale zawsze życzliwy, nie będzie już tego człowieka, o którym mówiliśmy ,,nasz lekarz”. Na pewno jest związane z jakąś pustką, niemocą i wielkim żalem, że odszedł ktoś dobry.


Dziękujemy za rozmowę. 


Grzegorz Weber - Zastępca Przewodniczącego rady Gminy Złotniki Kujawskie

Skąd Pan znał Karola Urbańskiego?
Przyjechałem do Złotnik w 1982 roku, wtedy moja żona rozpoczęła pracę w ośrodku zdrowia jako pielęgniarka i opowiedziałem o tym mojemu ojcu. Tata powiedział mi, że pracuje tam jego kolega z czasów liceum i studiów. Okazało się, że to był właśnie kierownik ośrodka zdrowia,  doktor Urbański. Zacząłem sobie wtedy przypominać, że gdy byłem małym chłopcem, nasze bloki były blisko siebie na ulicy Broniewskiego. Rzadko go widywałem, bo do szpitala jechał zawsze wcześnie rano, a wracał późno wieczorem, gdyż sam sobie taki tryb pracy narzucał. Jednak często się widywał z moim ojcem, bo mieli po drodze do pracy. Tata jeździł do Domu Kultury na ulicy Marii Panny, a doktor jeździł do szpitala, który wówczas był na ulicy Toruńskiej. Często zabierał ojca do swojej słynnej Syrenki i jechali razem. Szerszą znajomość zawarliśmy już tutaj. Leczył moje dzieci , przyjeżdżał o różnych porach. Zdarzały się jego słynne przyśnięcia, bo potrafił przyjechać, badać, potem rozmawiać na różne tematy, po czym umiał się zdrzemnąć na parę minut, a później już był gotowy do dalszej pracy. Często czekaliśmy na niego bo były to naprawdę późne godziny, kiedy to przyjeżdżał na wizyty do naszych chłopaków. Potem przypomniał sobie ojca i mnie więc mieliśmy sporo wspólnych tematów różnego typu. Zresztą, sam był synem nauczyciela. Jego tata był kierownikiem szkoły w latach 50’ w Złotnikach Kujawskich, jeżeli dobrze pamiętam, był nim dobre 14 lat. Później wielokrotnie pana doktora widywałem, bo to był rytuał, że prawie codziennie stawał Syrenką na ulicy Powstańców Wielkopolskich, kiedy przyjeżdżał do swojej mamy.

Pamięta Pan jakieś sytuacje z wizyt z dziećmi w ośrodku, lub kiedy przyjeżdżał na wizyty lekarskie?
Trudno mi to sobie przypomnieć, gdyż w większości to były zwyczajne wizyty, jednakże często on sam stwarzał zabawne sytuacje. Pamiętam, że kiedy jeździł z moim ojcem do pracy, to zdarzyło się parę razy, że wsiadał i mówił ,,Jurek! Trzymaj drzwi, bo jedziemy!”. Była to zabawna sytuacja, bowiem pan doktor miał wtedy te drzwi na sznurku i mój tata musiał je trzymać, żeby jakoś do pracy dojechać. Śmieszna sytuacja zdarzyła też się kiedyś, kiedy musiał jechać na wizytę do kogoś zimą, a nie miał transportu. I stało się tak, że po pana doktora przyjechał sam gospodarz wozem konnym, na którym posadzono lekarza i tak pojechał na wizytę.

Jakim był lekarzem i jak się odnosił do małych pacjentów?
Dla mnie, jako nauczyciela był rewelacyjnym lekarzem. Był to człowiek, który umiał znaleźć kontakt z dziećmi. Często bywa, że lekarz da czasem jakąś zabawkę, żeby dziecko się odstresowało i można je było przygotować do badania. Ale przy nim, nie pamiętam, żeby jakiekolwiek dziecko się bało. Miał takie słuchawki z uśmiechniętą buźką narysowaną na stetoskopie i to był jedyny jego ,,gadżet”. Resztę stanowiła rozmowa. Próbował czasem wyciągnąć z tego dziecka jakiś wierszyk, czy też piosenkę. Natomiast, był bardzo surowy dla rodziców. Utkwiło mi to bardzo mocno w pamięci, bo rzadko się spotykało wśród lekarzy, że lekarz zwracał uwagę rodzicom na higienę dziecka. Dla większości matek nie były to przyjemne rozmowy, o tym, że dziecko przyszło na wizytę brudne, zaniedbane. Był wymagający w stosunku do rodziców. Był również wymagający w stosunku do siebie. Jeżeli narzucił sobie jakiś tryb pracy, to musiał to zrobić i nie było innego wyjścia. Wymagał również dużo od personelu. Kiedy w szpitalu pełnił funkcję ordynatora, potrafił w nocy przybyć do szpitala i sprawdzić chociażby czy pielęgniarki pracują, a nie robią innych rzeczy, ponieważ źle się to wtedy kończyło dla personelu, albowiem był surowym człowiekiem. Aczkolwiek potrafił szybko zapomnieć o całym zdarzeniu i wtedy normalnie, przyjacielsko rozmawiał z personelem. Błędy wytykał prosto z mostu, bo uważał, że tak trzeba. W tych czasach nie ma już takich zjawisk, bo my się krępujemy wytykać komuś błędy, nawet jak się jest zwierzchnikiem, to mówi się o tym delikatnie, a Pan Urbański mówił prosto w twarz co mu się nie podoba, co trzeba poprawić i dlaczego.

Dlaczego był tak szanowany?
Sposób, w jaki postępował z ludźmi, przyciągał. Podobała im się rozmowa z kimś, kto mówił konkretnie, kto się znał na danej dziedzinie, wiedział co mówi, wskazywał, co jest źle, a co dobrze. Jest to taki podświadomy mechanizm przyciągający. Był ceniony. W latach 50’-60’ na terenie Złotnik Kujawskich znajdowało się tylko dwóch lekarzy – doktor Urbański i doktor Maciejewicz. Obaj mieli co robić, bo teren był duży. Wieść, że Urbański to dobry lekarz, trafiła tu ze szpitala. Fakt, że był fachowcem wysokiej klasy, przełożyło się na to, że ludzie wybierali go na swojego lekarza. 7 lat po studiach został ordynatorem w szpitalu. Raczej rzadko się zdarza, żeby w tak krótkim czasie zdobyć autorytet w swojej specjalności, tym bardziej w dziedzinie pediatrii, gdzie kontakt z pacjentem jest bardzo trudny, bo ten pacjent nie zawsze powie, gdzie go boli. Płacze, ale nie powie… Pan doktor bardzo dobrze sobie z tym poradził.

Wiemy, że był Pan jednym z inicjatorów nadania gimnazjum imienia Karola Urbańskiego. Dlaczego był Pan inicjatorem tego, aby gimnazjum akurat nosiło jego imię?
Kiedy zakładaliśmy gimnazjum, doszliśmy do wniosku, że wypadałoby, aby szkoła miała patrona. Miała to być osoba, która kształtowałaby postawę, osobowość młodego ucznia. Najważniejszą rzeczą w wyborze patrona jest to, jakiego ucznia chcemy widzieć na końcu szkoły, jak powinien on być przygotowany do życia. Patronem musi być ktoś, kto będzie w stanie w sposób łatwy i przyjemny przekazać uczniowi dobre cechy. Według mnie, kimś takim nie może być sławna osoba, lecz człowiek związany z danym środowiskiem, w którym jest szkoła. Urbański był bardzo dobrze trafionym nazwiskiem dla naszego gimnazjum. Dowodem na ty jesteście na przykład Wy. Można z patronem pracować pół roku, rok, ale on wtedy tylko jest, na przykład na pieczątce szkoły. Nic się dzieje, jeśli chodzi o pracę z patronem. Natomiast to, co Wy robicie, mimo że tyle lat już minęło, a nadal ta postać jest, ciekawi, wciąż chcecie coś o nim wiedzieć, pokazać, nawet naśladować.

Kim był Karol Urbański?
Pan Urbański był człowiekiem, który wiedział czego chciał, jeżeli chodzi o swoją pracę. Rzetelny w stosunku do swojej pracy, był zawsze przygotowany do zajęć – przykładem na to może być sytuacja z mojej rodziny, kiedy to moja siostra była już prawie nieuleczalnie chora, doktor Urbański powiedział: „My sobie poradzimy” . Spędził w szpitalu 3-4 noce. Robił notatki, konsultował się z innymi lekarzami z Poznania i z Warszawy. I dzięki temu wyciągnął siostrę z tej choroby. Pokazuję tutaj, nie to, że chodzi o moją siostrę, ale o jego sumienność i dążenie, aby sobie z tym czymś poradzić. Otaczał się ludźmi wysokiej klasy. Był też człowiekiem rodzinny, gdyż bardzo dbał o swoją rodzinę, mamę i dzieci, żonę. Był przede wszystkim człowiekiem odpowiedzialnym za swoje czyny. Nie są to peany na temat jego osoby… Był również pedagogiem. Odpowiadał za swoje słowa.
Ważną sprawą na dzisiejsze czasy jest to, że pana Urbańskiego wówczas nie interesowała sytuacja polityczna, plotki, dysonanse między ludźmi. On rozmawiał z każdym i na każdy temat, chociaż miał swoje zdanie. Dobrym potwierdzeniem jego charakteru jest fakt, że w latach 50’, aby zostać kierownikiem, dyrektorem, ordynatorem trzeba było być w partii.  On nie był. Był tak ceniony wśród ludzi, nawet tych o innych poglądach. Ludzie go po prostu cenili.

Na koniec zadamy jeszcze pytanie związane ze zmianami, które już wkrótce wchodzą w życie. Co będzie z postacią Karola Urbańskiego jako patrona gimnazjum, które mocą nowych przepisów będzie wygaszone?
W myśl nowych przepisów prawa gimnazjum nie będzie. I patrona też nie będzie. Natomiast myślę, że przywiązanie społeczności i ludzi…Bo rośnie kolejne pokolenie ludzi, którzy doktora nie znali, ale „bawią się” jego historią, tworzą film na jego temat… Myślę, że środowisko znajdzie sposób, żeby gdzieś ta postać pozostała. Trzeba by tę pamięć zachować, więc przypuszczam, że społeczeństwo lokalne znajdzie jakieś wyjście.

Dziękujemy za rozmowę.

Wywiad przeprowadzili Basia i Michał. Transkrypcji dokonała Klaudia.

15 stycznia 2017

Napisali o nas...

W Tygodniku Powiatu i Gmin ...


http://www.bip.ires.pl/gfx/ape/files/PROMOCJA_GMINY/17.01.13.pdf

12 stycznia 2017

Fest nr 2!

9.01.2017r.

Fest numer dwa zaliczony !       




Zdrowi, najedzeni pizzą zasiedliśmy z naszymi paniami -Krysią i Agnieszką jako zgrany, pełen energii zespół, aby podsumować, a tym samym zamknąć rok 2016.

Nasze osiągnięcia przez minione dwa miesiące:

- Konkurs o Karolu Urbańskim
- Maraton zumby
- Warsztaty filmowe
- Wyjazd do Inowrocławia
- kongres Miłośników Nauk Ścisłych
- wywiady i materiały zebrane przez dokumentalistów

Wnioski ze spotkania:

- Lepsze zgranie i współpraca z zespołem,
- Duże zaangażowanie w realizację zadań,
- Coraz większe zainteresowanie naszym projektem,
- Konieczność przestrzeganie terminów

Tekst: Wiktoria
Zdjęcia: Weronika

11 stycznia 2017

Kolejna odsłona warsztatów filmowych

Prace nad pierwszą kwestią lektora - burza mózgów
10 stycznia, we wtorek, od godziny 17 w Sali 107 odbyły się kolejne z cyklu, a pierwsze w tym roku warsztaty filmowe grupy dokumentalistów projektu ,,Historia z Syrenką w tle” realizowanego od września 2016 roku. Tego dnia naszym gościem był nie kto inny niż sam Pan Sebastian Bartkowski, pod którego okiem, małymi krokami przygotowujemy się do nakręcenia filmu o Karolu Urbańskim, patronie naszego gimnazjum. Na samym początku przedstawiliśmy panu Sebastianowi zebrane przez nas materiały potrzebne do naszego filmu: zdjęcia, dokumenty, dyplomy, wywiady ze świadkami. Następnie omówiliśmy plany dotyczące scenariusza naszego filmu, rozplanowaliśmy co, gdzie i jak mniej więcej będzie oraz wysłuchaliśmy uwag i dobrych rad pana Sebastiana.


Próbowaliśmy znów nagrywać krótkie filmy z wejściami głównego lektora naszej superprodukcji, którym został Maciej. Michał, jak zwykle, obsługiwał kamerę, Basia zajęła się ułożeniem kwestii dla lektora, a Bartek i ja dzielnie im asystowaliśmy wykonując szereg czynności technicznych oraz walcząc z oświetleniem.  Było fajnie, teraz czas zabrać się za intensywne prace nad scenariuszem. 


Warto dodać, że w tym samym czasie, Eliza i Sylwia pod czujnym okiem Pana Mariusza poznawały tajniki Pinnacle Ultimate 16, który będzie podstawowym narzędziem montażu naszego filmu. 

Kasia

05 stycznia 2017

W inowrocławskim szpitalu



Doktor Katarzyna Kuczma-Urbanek jest koordynatorem Oddziału Dziecięcego Szpitala Wielospecjalistycznego im. dra Błażka w Inowrocławiu, a jednocześnie chrześniaczką Karola Urbańskiego. Zgodziła się z nami porozmawiać o swoim przyszywanym wujku. 


-Skąd Pani zna Karola Urbańskiego?
Znam go od urodzenia, dlatego że trzymał mnie do chrztu, był moim ojcem chrzestnym. To są wspomnienia z mojego dzieciństwa, a ja się będę wzruszać, ponieważ bardzo kochałam doktora Urbańskiego jako wujka i przyjaciela rodziny. Pamiętam go z najwcześniejszych moich dziecięcych lat jako dobrego wujka, który zawsze miał dla mnie czas, który zawsze odpowiadał na moje pytania, który był obecny w moim dzieciństwie. Poza tym zawsze miał coś w zanadrzu, a to dla dziecka było ważne czyli były niespodzianki, była czekolada, o którą w tamtych czasach było ciężko, a on zawsze dbało swoich chrześniaków, a miał ich bardzo dużo. Był bardzo popularną osobą. Dlaczego ja akurat zostałam jego chrześniaczką? Dlatego że moja mama, również pediatra inowrocławski, była specjalizantką doktora Urbańskiego, natomiast mój tata był jego serdecznym przyjacielem z ławy szkolnej wujka Karola. Tak więc moje dzieciństwo przeplatało się z postacią Karola. Późniejszy etap to szkoła i moja fascynacja medycyną. To, że starałam się dostać na studia medyczne to z jednej  strony zasługa mojej mamy, która jest ogromnym guru mojego zawodu, ale również zasługa przyjaciół moich rodziców – czyli świat medyczny i lekarski lat 70. Inowrocławia. Przede wszystkim wujek Karol, który zawsze był obecny w naszym życiu. Moi rodzice razem z nim byli na wakacjach, mieliśmy wspólny domek nad jeziorem. Przyjechałam tam do nich i chciałam się popisać. Wujek Karol był osobą, która zawsze żartowała. Powiedziałam więc, że się nie dostałam na medycynę. Moja mama a w to uwierzyła, ale nie uwierzył w to Karol. Powiedział, że to niemożliwe. Dostałam się na tę medycynę za pierwszym razem. On wiedział to jako pierwszy. Zawsze mi bardzo dopingował w studiach, a potem w późniejszej pracy. Nie od razu wiedziałam, że  będę pediatrą. Trochę się przed tym broniłam, dlatego że największy udział w moim życiu mieli pediatrzy, bo byli to przyjaciele mojej mamy, ale widząc heroiczne zaangażowanie wujka Karola w pracę  stwierdziłam, że jest to najpiękniejsza specjalizacja, jaką można sobie wymarzyć. Pracowałam z wujkiem Karolem, nie z moją mamą. Był już wtedy chory. Jak dostałam się na specjalizację na Odział Niemowlęcy często rozmawialiśmy. Najpierw był staż, a po stażu stwierdziłam, że widzę siebie w pediatrii. I zostałam na tym oddziale.

- W jakich latach Pani pracowała z Panem Karolem?
Skończyłam studia w 1992 roku i od listopada zaczęłam staż w szpitalu w Inowrocławiu. Skończyłam tę samą uczelnię, którą skończył doktor Urbański, czyli Akademię Medyczną w Poznaniu. Od 1993 roku, jak zdecydowałam się na specjalizację, do śmierci wujka Karola byłam z nim na oddziale. Zostałam przydzielona do Oddziału Niemowlęcego. Wtedy w tutejszym szpitalu funkcjonowały dwa oddziały: Oddział Dziecięcy Wewnętrzny, gdzie ordynatorem była moja mama – Bogumiła Kuczma, i Oddział Niemowlęcy, gdzie ordynatorem był Karol Urbański. Ja pracowałam właśnie na jego oddziale. Pamiętam jak dowiedzieliśmy się o jego chorobie. Lekarze bardzo bagatelizują pierwsze objawy, szczególnie pediatrzy, którzy uważają, że takie symptomy choroby są wpisane w nasz zawód. Pojechałam wtedy odwiedzić Karola w Poznaniu. To było po moich studiach. Leżał wtedy na Oddziale Gastroeneterologicznym w szpitalu na ul. Przybyszewskiego, gdzie raptem rok wcześniej leżał mój tata. Długo sobie wtedy rozmawialiśmy… Ja byłam początkującym młodym lekarzem, a on doświadczonym guru i rozmawiając odsuwaliśmy kwestię choroby. Mówiłam, że wszystko będzie dobrze, a on powiedział wtedy, że nic już nie będzie dobrze, bo on odchodzi. Miał świadomość tego. Pamiętam, że to było pierwsze moje zderzenie ze śmiercią, po mojej cioci, przy której śmierci też byłam. Z wujkiem Karolem rozmawialiśmy o tym dość otwarcie. Może nie o śmierci, ale o nieuchronności. On sobie zdawał z tego sprawę. Jak już był terminalnie chory, to miałam informacje o jego stanie od jego córki i syna, z którymi się przyjaźniłam. Już wtedy nie jeździłam do niego, bo już nie chciał odwiedzin, bardzo się zmienił fizycznie i cierpienie było bardzo widoczne. Natomiast ta rozmowa w Poznaniu bardzo utkwiła mi w pamięci. Wydawało mi się, że nie będzie miał aż takiej pełnej świadomości, że nadchodzi koniec, że w tamtych czasach nie będzie to takie oczywiste.  Ale nie dla niego, nie dla takiego diagnosty, nie dla takiego lekarza. Miał pełną świadomość, że jego choroba jest chorobą terminalna i nieuchronną.

-Jakim był człowiekiem?
Był taki, że dziś nie jestem w stanie mówić o nim bez wzruszenia. Był człowiekiem dobrym przede wszystkim. Znałam go zarówno jako wujka, ale też jako lekarza. Nie było osoby, której by nie pomógł albo nie chciał pomóc, jeśli ona tej pomocy potrzebowała. Zarówno w sytuacjach zawodowych, jak i zupełnie prywatnych i niemających powiązania z pracą. On zawsze miał czas, zawsze rozmawiał z nami, z dzieciakami. Spędzaliśmy wspólnie wakacje. W tamtych czasach, czyli w latach 70. i na początku lat 80. oprócz tego, że wyjeżdżaliśmy w demoludy, to 6 przyjaciół zbudowało tzw. „domki na górce” i tam kwitło życie wakacyjne. Inicjatorem budowy tych domków był mój tata i najbardziej zaprzyjaźnione osoby wydzierżawiły górkę – wzgórze porośnięte lasem, i postawili tam drewniane domki. Całe wakacje spędzaliśmy „na górce” i znaliśmy się wszyscy i dorośli i dzieci. Wujek Karol był zawsze bardzo wesoły. Nie pamiętam go krzyczącego ani denerwującego się . Jako szef był bardzo surowy, bo on był dla dzieci, a nie dla zespołu. Ja tego nigdy nie odczułam, bo dla mnie miał zawsze czas. Był bardzo ciepły i altruistyczny. Dla każdego miał czas i zainteresowanie. Nigdy nie było tak jak teraz, że wszystko się przekłada na finanse. Wtedy - nie. Potrafił pracować 24 h na dobę. Przyjeżdżał na oddział, wizytował, jak to nazywaliśmy. Panie pielęgniarki bały się tego strasznie. Podchodził na paluszkach, żeby zobaczyć, czy one pracują, czy są dla pacjentów, tak jak powinny. Był bardzo skrupulatny. Był bardzo dobrym diagnostą i niesamowitym , dużo kształcącym się człowiekiem. Nie każdy lekarz jest taki, bo uważa, że jeśli zdobędzie szlify to nie musi już dalej nic robić. „Kto nie idzie do przodu, ten się cofa” - takiego zdania był Karol. Kwestia kształcenia dla niego była bardzo ważna, tego wymagał też od swoich podopiecznych, czyli nas, swoich specjalizantów. Był tu bodajże po doktor Iglińskiej drugim lekarzem, który miał specjalizację II stopnia, trzecią osobą była moja mama. Na tamte czasy  to były bardzo mocno wykształcone osoby, mogące samodzielnie prowadzić oddziały. On wykształcił wielu lekarzy i był kierownikiem specjalizacji wielu osób. Właściwie można by o wujku Karolu jako o ciepłej osobie mówić bardzo długo, dlatego że był wspaniałym mężem i ojcem. Znam te relacje choćby ze względu na obserwacje wakacyjne. Nie pamiętam, zeby to było małżeństwo, które kiedykolwiek się kłóciło. Zawsze się podśmiewaliśmy, ponieważ wujek był bardzo dokładny, ale manualnie w sprawach technicznych nie do końca sobie radził. Lubił nowinki. Zazdrościliśmy, bo chyba jako pierwszy miał telewizor kolorowy marki Sony. I miał swoje syrenki, na koniec miał wartburga, ale nie za bardzo go lubił. A syrenki były jego miłością i zawsze mówiliśmy, że wujek i syrenka to jest coś nierozłącznego. Potrafił kupić nową, żeby z niej mieć części do starej.
Budował dom ponad 20 lat. Pamiętam, że zaczął się budować się długo  przed nami. Myśmy się już dawno zdążyli wprowadzić, a Urbańscy ciągle się budowali. Ale wiem, że ściany w tym domu są bardzo grube. I jak trzeba będzie schrony, to wiemy, gdzie szukać schronienia.

- Jakie wydarzenia związane z Karolem Urbańskim najbardziej utkwiły Pani w pamięci?
Kiedy byłam dzieckiem to jeśli były sprawy imprezowe to my jako dzieci nie uczestniczyliśmy  w tego typu wydarzeniach. Nie było takiego zwyczaju. Rodzice się bawili, a my o odpowiedniej godzinie szliśmy spać. Takie były zasady i  myślę, że to było dobre. Natomiast mamy kilka anegdot, których może nie do końca byłam świadkiem. Ja teraz szefuję na tym oddziale, a moje starsze koleżanki znały doktora Karola. Np. doktor Minda, która była bardzo zżyta z Urbańskim właściwie dzięki niemu podjęła się specjalizacji z pediatrii. Ona z naszego zespołu najdłużej go odwiedzała i była z nim niemalże do śmierci. Wiem, że na początku była bardzo nielubiana i tępiona przez niego. On podobno potrafił dać temu wyraz. Ona się notorycznie spóźniała, a on tego nienawidził. I zostało jej to do dzisiaj i często wspomina, że Karol ją za to tępił. Ona twierdzi, że po prostu tak ma. Była też anegdota związana z doktor Pasikowską, koleżanką z oddziału. Kiedy pierwszy raz weszła na oddział Niemowlęcy jeszcze starego szpitala na ul. Najświętszej Marii Panny to w tamtych czasach były zasady, że bardzo dbaliśmy o sterylność i absolutnie nie wolno było okryciach wierzchnich i butach wchodzić na oddział. Były dwa wejścia na oddział. Jednym z nich wszedł na oddział doktor Urbański, a drugim – Jagoda Pasikowska w pełnym rynsztunku czyli w kozakach i płaszczu.  Napotkał ją wielki ryk lwa. A że było to jej pierwsze spotkanie z Karolem, uciekła i schowała się do mysiej dziurki, a jest wysoką osobą. Była w czasie swojego stażu bardzo gnębiona za tak fatalny nietakt – wejścia w pełnym rynsztunku na oddział, gdzie leżały małe dzieci, bo dla niego najważniejszy był mały pacjent.  To trzeba zaznaczyć – on był zawsze. Potrafił przyjechać na wizytę o godzinie 12 w nocy do kogoś, kto potrzebował pomocy. Wszyscy to wiedzą, a zwłaszcza w Złotnikach Kujawskich, bo to był ich lekarz i zawsze można było na nim polegać. Może teraz młodsze pokolenie nie pamięta, ale jeszcze lat temu 10-15 na pewno z rozrzewnieniem każdy wspominał doktora Urbańskiego. Ja się jeszcze spotykam z oddźwiękiem tych dobrych wspomnień w odrobinę starszym pokoleniu: że takiego doktora Judyma, jakim był Karol to nie ma, nie było i pewnie nie będzie.
Wujek Karol był człowiekiem pracującym ponad siły. Dzisiaj wiemy, że dyżurując non stop można umrzeć, bo w pewnym momencie fizyczność przestaje działać. On tak pracował. Nie dbał o siebie, niestety. Jego choroby schodziły na dalszy plan. Zawsze na imieninach mojego ojca, a były to bardzo towarzyskie spotkania i wujostwo Urbańscy w nich uczestniczyli. Gdy już byłam studentką, a potem pracowałam z Karolem, miałam zaszczyt siedzieć z nimi przy stole, bo gdy byłam mało to się to nie zdarzało. Kiedyś zaczęłam z nim rozmawiać, myślę, ze miał wtedy zaawansowaną cukrzycę, którą całkowicie rugował ze swojej świadomości. Na początku mojego zdania jeszcze coś powiedział, potem zasnął i obudził się na końcu mojego wywodu… Stwierdziłam, że bardzo nieciekawie mówię skoro zdążył zasnąć i się obudzić. Było to związane i ze zmęczeniem i z chorobą, bo rozwinęła się u niego także cukrzyca. W mojej pamięci on zawsze pozostanie jako osoba bardzo ciepła, która jednoczyła przy sobie wszystkich. On miał siłę przyciągania do siebie. Teraz nie ma już takich osób, które mają tak wielu serdecznych znajomych. On – miał, a osobą jednoczącą ich wokół siebie był właśnie Karol. Był również kolegą szkolnym mojego taty. Pierwszy zjazd, który był zorganizowany, nie pamiętam czy przed stanem wojennym, czy po, ale na początku lat 80. - wylano nam wtedy asfalt, bo ksiądz prymas przyjeżdżał. Był wtedy wielki zjazd ok. 40 osób w moim domu. To było niesamowite wydarzenie, oczywiście uczestniczył w nim Karol Urbański, bo zawsze stanowił jedność z Liceum im. Kasprowicza, którego był absolwentem. Przyjaźnie tam zawarte były naprawdę mocne i do końca, od zawsze do ostatnich chwil. Nie były to znajomości, które są, a potem się je zapomina. Nie zapomnę tez pogrzebu wujka Karola. To było pospolite ruszenie. Setki ludzi, którzy go żegnali w ciszy, zadumie,bo odchodzi ktoś i nie ma możliwości, żeby go ktoś zastąpił, bo takie osoby zdarzają się raz na setki lat.

- Usłyszeliśmy taki paradoks: z jednej strony powiedziała Pani, że Karol Urbański miał dla każdego czas, a z drugiej – był zapracowany i przemęczony. Jak to jest możliwe, że mimo iż był tak przepracowanym człowiekiem, każdy miał poczucie, że Urbański miał dla niego czas?

To wynikało moim zdaniem z ciepła. On nikogo nie zbywał. Nawet jeśli miał tylko chwilę, to była to chwila wykorzystana maksymalnie. Dlatego jeździł na wizyty o 12 w nocy, bo nie miał czasu zrobić tego wcześniej. On nie spał, prawie cały czas pracował. Myślę że najwięcej cierpiała na tym jego rodzina. Pamiętam w mojej rodzinie było podobnie, moja mama też była lekarzem i lekarz najmniej czasu poświęca swoim najbliższym i zawsze mówię że kiedyś ten czas znajdzie. Ja mam ten sam dylemat, też mam trójkę dzieci, jak moja mama, i też zawsze odkładałam, mówiłam, że będę miała czas zaraz, za chwilę. I taki też był wujek Karol: ktoś go cały czas potrzebował. Niestety, byliśmy egoistyczni w tej relacji z nim, bo myśmy go cały czas potrzebowali. On był dla nas, a dla siebie - nie. I być może dlatego tak szybko go straciliśmy. Gdyby o siebie zadbał może potoczyłoby się wszystko inaczej. Ale gdyby nie był taki, jaki był to pewnie byśmy go tak nie zapamiętali.


- Co było najważniejsze dla Karola Urbańskiego?
Myślę że praca. Mały pacjent. Całe swoje życie mu poświęcił. Był cudownym ojcem, ojcem chrzestnym, ale przede wszystkim, i z pełna odpowiedzialnością to mówię, był wspaniałym lekarzem. Świetnym diagnostą, uczącym się, idącym do przodu, oddanym w 100% pacjentowi, nigdy niezaniedbującym i niebagatelizującym żadnego objawu. W tamtych czasach prowadzenie oddziału i bycie odpowiedzialnym za ten oddział to było ogromne wyzwanie. Nie mieliśmy wtedy takich możliwości diagnostycznych, rezonansu, tomografii. Trzeba było ufać własnemu oku, słuchawce i intuicji. I doktor Karol te intuicję miał. Wszyscy lekarze, którzy wychodzili spod jego ręki głównie na to zwracali uwagę, że on miał trzeci zmysł, intuicje lekarską. Każdy może się wyuczyć pewnych rzeczy, ale „nosa” mają tylko niektórzy.  Co jest piękne to właśnie to, że ja go zapamiętałam jako ciepłego wujka, wesołego i uśmiechniętego bawiącego się na imprezach u moich rodziców, mimo że pracował w wielkim stresie. Umieralność niemowląt wtedy była znacznie wyższa niż teraz więc doznania psychiczne były ogromne. Wiem to, bo sama nigdy nie mogłam sobie poradzić z odejściem pacjenta. Wujek też nie mógł sobie poradzić. To są wielkie dylematy moralne i obciążenie psychiczne, kiedy odchodzi pacjent, którego nie mieliśmy szansy uratować. To chyba największy cios, który może spotkać lekarza i który pozostaje w naszej świadomości do końca naszych dni.

- Jakim kierowcą był Karol Urbański?
Oj, nie najlepszym, nie najlepszym. Wujek miał dużą wadę wzroku i zawsze nosił grube okulary. Nie przeszkadzało mu to kompletnie w pracy, ale technicznie nie był za dobry. Taka trochę ciamajda z niego była. Jeśli chodzi o punkcje lędźwiowe czyli techniczne sprawy medyczne to absolutnie rewelacja, natomiast inne… On zawsze twierdził, że od tego są fachowcy, że oni mają naprawić, a nie on. Natomiast jako kierowca nie polecam…

- Czy bywał  wybuchowy?
Bywał. Znam to z przekazów. Był chyba cholerykiem. My, pediatrzy, jesteśmy tacy. Wybuchamy i za chwilę jesteśmy już spokojni. Musimy z siebie wyrzucić. Taki był wujek Karol, taka była moja mama, taka jestem ja. Nie dusiliśmy nigdy w sobie niczego. To jest nam potrzebne do tego, by dalej pracować i funkcjonować. Ja nie spotkałam się z wybuchem wujka. On dla mnie był zawsze ciepły, może dlatego że znał mnie od dziecka. Nie wiem, czy mogę tak powiedzieć, ale chyba darzył mnie jakąś inna sympatią, miłością jako swoją chrześnicę i z czymkolwiek bym się do niego nie zwróciła zawsze miał dla mnie czas, uwagę. Zawsze mnie traktował poważnie. Nasza rozmowa w szpitalu była bardzo poważną rozmową, taka jakby rozmawiało dwóch kolegów. Byłam „grzdylem”, którego trzymał do chrztu, potem całe dzieciństwo gdzieś się kręciłam, a potem przyszłam do pracy. Można było powiedzieć, że mógł mnie traktować z większa pobłażliwością, ale nie. Zawsze traktował mnie poważnie. Uważał mnie za mądrą i odpowiedzialna osobę. Mogę powiedzieć, że na kanwie zawodowej nigdy nie miałam z nim żadnego starcia.

- A innej?
Też nie. Dlatego że nadawaliśmy na jednych falach. Ja jestem totalna optymistką i dla mnie szklanka jest do połowy pełna. I szklanka Karola też był a zawsze do połowy pełna. W każdej sytuacji potrafił znaleźć uśmiech i pozytywną stronę. Natomiast nie dopatrywał się drugiego dna, tego niedobrego. Dlatego jak zamykam teraz oczy to zawsze widzę go uśmiechniętego, nigdy nie smutnego, nie złego. Uśmiechniętego. On miał taki rodzaj urody. Dla mnie miał aniołkowaty wygląd. Ładny jako mężczyzna, nie mówię tu o przystojności, ale miał ładną twarz. Dlatego jako dziecko zawsze go pozytywnie odbierałam. Zawsze był przyjazny. Nie pamiętam, żeby podniósł na mnie głos, albo żeby miał do mnie pretensje. Może to wyparłam, ale nie pamiętam takiej sytuacji.

- W 2001 roku Gimnazjum w Złotnikach uzyskało imię Karola Urbańskiego. Co Pani sądzi o tym wydarzeniu?
Byłam na tej uroczystości. Zaproszono mnie jako chrześnicę. Byłam ogromnie wzruszona i byłabym zawiedziona, gdyby tak nie było. To jest człowiek tamtej ziemi. On, oprócz tego, że był bardzo znany i ceniony w Inowrocławiu, to nie wyobrażam sobie Złotnik Kujawskich bez Karola.   On tam po prostu był. To było oddanie hołdu, który mu się należał.

- Jak Pani zareagowała na wiadomość o śmierci Karola?
Spodziewaliśmy się tego, bo wiedzieliśmy, że był terminalnie chory. Doktor BANCERZOWA??? z Oddziału Paliatywnego na bieżąco nas informowała. To nie było dla nas zaskoczenie, ale był to ogromny smutek, że coś się skończyło, że coś odchodzi, że jakaś epoka się zamyka, że Karola z nami nie będzie. W tym ostatnim okresie swojego życia, kiedy naprawdę ciężko chorował, każdy się modlił o to, żeby tym cierpieniom stał się kres. Wiedzieliśmy, że to pewnego rodzaju koniec jakiegoś etapu w naszym życiu. Gdybyście porozmawiali teraz z ludźmi, którzy na tym oddziale mieli z nim kontakt, to wszyscy będą się wzruszali tak samo jak ja.