05 stycznia 2017

W inowrocławskim szpitalu



Doktor Katarzyna Kuczma-Urbanek jest koordynatorem Oddziału Dziecięcego Szpitala Wielospecjalistycznego im. dra Błażka w Inowrocławiu, a jednocześnie chrześniaczką Karola Urbańskiego. Zgodziła się z nami porozmawiać o swoim przyszywanym wujku. 


-Skąd Pani zna Karola Urbańskiego?
Znam go od urodzenia, dlatego że trzymał mnie do chrztu, był moim ojcem chrzestnym. To są wspomnienia z mojego dzieciństwa, a ja się będę wzruszać, ponieważ bardzo kochałam doktora Urbańskiego jako wujka i przyjaciela rodziny. Pamiętam go z najwcześniejszych moich dziecięcych lat jako dobrego wujka, który zawsze miał dla mnie czas, który zawsze odpowiadał na moje pytania, który był obecny w moim dzieciństwie. Poza tym zawsze miał coś w zanadrzu, a to dla dziecka było ważne czyli były niespodzianki, była czekolada, o którą w tamtych czasach było ciężko, a on zawsze dbało swoich chrześniaków, a miał ich bardzo dużo. Był bardzo popularną osobą. Dlaczego ja akurat zostałam jego chrześniaczką? Dlatego że moja mama, również pediatra inowrocławski, była specjalizantką doktora Urbańskiego, natomiast mój tata był jego serdecznym przyjacielem z ławy szkolnej wujka Karola. Tak więc moje dzieciństwo przeplatało się z postacią Karola. Późniejszy etap to szkoła i moja fascynacja medycyną. To, że starałam się dostać na studia medyczne to z jednej  strony zasługa mojej mamy, która jest ogromnym guru mojego zawodu, ale również zasługa przyjaciół moich rodziców – czyli świat medyczny i lekarski lat 70. Inowrocławia. Przede wszystkim wujek Karol, który zawsze był obecny w naszym życiu. Moi rodzice razem z nim byli na wakacjach, mieliśmy wspólny domek nad jeziorem. Przyjechałam tam do nich i chciałam się popisać. Wujek Karol był osobą, która zawsze żartowała. Powiedziałam więc, że się nie dostałam na medycynę. Moja mama a w to uwierzyła, ale nie uwierzył w to Karol. Powiedział, że to niemożliwe. Dostałam się na tę medycynę za pierwszym razem. On wiedział to jako pierwszy. Zawsze mi bardzo dopingował w studiach, a potem w późniejszej pracy. Nie od razu wiedziałam, że  będę pediatrą. Trochę się przed tym broniłam, dlatego że największy udział w moim życiu mieli pediatrzy, bo byli to przyjaciele mojej mamy, ale widząc heroiczne zaangażowanie wujka Karola w pracę  stwierdziłam, że jest to najpiękniejsza specjalizacja, jaką można sobie wymarzyć. Pracowałam z wujkiem Karolem, nie z moją mamą. Był już wtedy chory. Jak dostałam się na specjalizację na Odział Niemowlęcy często rozmawialiśmy. Najpierw był staż, a po stażu stwierdziłam, że widzę siebie w pediatrii. I zostałam na tym oddziale.

- W jakich latach Pani pracowała z Panem Karolem?
Skończyłam studia w 1992 roku i od listopada zaczęłam staż w szpitalu w Inowrocławiu. Skończyłam tę samą uczelnię, którą skończył doktor Urbański, czyli Akademię Medyczną w Poznaniu. Od 1993 roku, jak zdecydowałam się na specjalizację, do śmierci wujka Karola byłam z nim na oddziale. Zostałam przydzielona do Oddziału Niemowlęcego. Wtedy w tutejszym szpitalu funkcjonowały dwa oddziały: Oddział Dziecięcy Wewnętrzny, gdzie ordynatorem była moja mama – Bogumiła Kuczma, i Oddział Niemowlęcy, gdzie ordynatorem był Karol Urbański. Ja pracowałam właśnie na jego oddziale. Pamiętam jak dowiedzieliśmy się o jego chorobie. Lekarze bardzo bagatelizują pierwsze objawy, szczególnie pediatrzy, którzy uważają, że takie symptomy choroby są wpisane w nasz zawód. Pojechałam wtedy odwiedzić Karola w Poznaniu. To było po moich studiach. Leżał wtedy na Oddziale Gastroeneterologicznym w szpitalu na ul. Przybyszewskiego, gdzie raptem rok wcześniej leżał mój tata. Długo sobie wtedy rozmawialiśmy… Ja byłam początkującym młodym lekarzem, a on doświadczonym guru i rozmawiając odsuwaliśmy kwestię choroby. Mówiłam, że wszystko będzie dobrze, a on powiedział wtedy, że nic już nie będzie dobrze, bo on odchodzi. Miał świadomość tego. Pamiętam, że to było pierwsze moje zderzenie ze śmiercią, po mojej cioci, przy której śmierci też byłam. Z wujkiem Karolem rozmawialiśmy o tym dość otwarcie. Może nie o śmierci, ale o nieuchronności. On sobie zdawał z tego sprawę. Jak już był terminalnie chory, to miałam informacje o jego stanie od jego córki i syna, z którymi się przyjaźniłam. Już wtedy nie jeździłam do niego, bo już nie chciał odwiedzin, bardzo się zmienił fizycznie i cierpienie było bardzo widoczne. Natomiast ta rozmowa w Poznaniu bardzo utkwiła mi w pamięci. Wydawało mi się, że nie będzie miał aż takiej pełnej świadomości, że nadchodzi koniec, że w tamtych czasach nie będzie to takie oczywiste.  Ale nie dla niego, nie dla takiego diagnosty, nie dla takiego lekarza. Miał pełną świadomość, że jego choroba jest chorobą terminalna i nieuchronną.

-Jakim był człowiekiem?
Był taki, że dziś nie jestem w stanie mówić o nim bez wzruszenia. Był człowiekiem dobrym przede wszystkim. Znałam go zarówno jako wujka, ale też jako lekarza. Nie było osoby, której by nie pomógł albo nie chciał pomóc, jeśli ona tej pomocy potrzebowała. Zarówno w sytuacjach zawodowych, jak i zupełnie prywatnych i niemających powiązania z pracą. On zawsze miał czas, zawsze rozmawiał z nami, z dzieciakami. Spędzaliśmy wspólnie wakacje. W tamtych czasach, czyli w latach 70. i na początku lat 80. oprócz tego, że wyjeżdżaliśmy w demoludy, to 6 przyjaciół zbudowało tzw. „domki na górce” i tam kwitło życie wakacyjne. Inicjatorem budowy tych domków był mój tata i najbardziej zaprzyjaźnione osoby wydzierżawiły górkę – wzgórze porośnięte lasem, i postawili tam drewniane domki. Całe wakacje spędzaliśmy „na górce” i znaliśmy się wszyscy i dorośli i dzieci. Wujek Karol był zawsze bardzo wesoły. Nie pamiętam go krzyczącego ani denerwującego się . Jako szef był bardzo surowy, bo on był dla dzieci, a nie dla zespołu. Ja tego nigdy nie odczułam, bo dla mnie miał zawsze czas. Był bardzo ciepły i altruistyczny. Dla każdego miał czas i zainteresowanie. Nigdy nie było tak jak teraz, że wszystko się przekłada na finanse. Wtedy - nie. Potrafił pracować 24 h na dobę. Przyjeżdżał na oddział, wizytował, jak to nazywaliśmy. Panie pielęgniarki bały się tego strasznie. Podchodził na paluszkach, żeby zobaczyć, czy one pracują, czy są dla pacjentów, tak jak powinny. Był bardzo skrupulatny. Był bardzo dobrym diagnostą i niesamowitym , dużo kształcącym się człowiekiem. Nie każdy lekarz jest taki, bo uważa, że jeśli zdobędzie szlify to nie musi już dalej nic robić. „Kto nie idzie do przodu, ten się cofa” - takiego zdania był Karol. Kwestia kształcenia dla niego była bardzo ważna, tego wymagał też od swoich podopiecznych, czyli nas, swoich specjalizantów. Był tu bodajże po doktor Iglińskiej drugim lekarzem, który miał specjalizację II stopnia, trzecią osobą była moja mama. Na tamte czasy  to były bardzo mocno wykształcone osoby, mogące samodzielnie prowadzić oddziały. On wykształcił wielu lekarzy i był kierownikiem specjalizacji wielu osób. Właściwie można by o wujku Karolu jako o ciepłej osobie mówić bardzo długo, dlatego że był wspaniałym mężem i ojcem. Znam te relacje choćby ze względu na obserwacje wakacyjne. Nie pamiętam, zeby to było małżeństwo, które kiedykolwiek się kłóciło. Zawsze się podśmiewaliśmy, ponieważ wujek był bardzo dokładny, ale manualnie w sprawach technicznych nie do końca sobie radził. Lubił nowinki. Zazdrościliśmy, bo chyba jako pierwszy miał telewizor kolorowy marki Sony. I miał swoje syrenki, na koniec miał wartburga, ale nie za bardzo go lubił. A syrenki były jego miłością i zawsze mówiliśmy, że wujek i syrenka to jest coś nierozłącznego. Potrafił kupić nową, żeby z niej mieć części do starej.
Budował dom ponad 20 lat. Pamiętam, że zaczął się budować się długo  przed nami. Myśmy się już dawno zdążyli wprowadzić, a Urbańscy ciągle się budowali. Ale wiem, że ściany w tym domu są bardzo grube. I jak trzeba będzie schrony, to wiemy, gdzie szukać schronienia.

- Jakie wydarzenia związane z Karolem Urbańskim najbardziej utkwiły Pani w pamięci?
Kiedy byłam dzieckiem to jeśli były sprawy imprezowe to my jako dzieci nie uczestniczyliśmy  w tego typu wydarzeniach. Nie było takiego zwyczaju. Rodzice się bawili, a my o odpowiedniej godzinie szliśmy spać. Takie były zasady i  myślę, że to było dobre. Natomiast mamy kilka anegdot, których może nie do końca byłam świadkiem. Ja teraz szefuję na tym oddziale, a moje starsze koleżanki znały doktora Karola. Np. doktor Minda, która była bardzo zżyta z Urbańskim właściwie dzięki niemu podjęła się specjalizacji z pediatrii. Ona z naszego zespołu najdłużej go odwiedzała i była z nim niemalże do śmierci. Wiem, że na początku była bardzo nielubiana i tępiona przez niego. On podobno potrafił dać temu wyraz. Ona się notorycznie spóźniała, a on tego nienawidził. I zostało jej to do dzisiaj i często wspomina, że Karol ją za to tępił. Ona twierdzi, że po prostu tak ma. Była też anegdota związana z doktor Pasikowską, koleżanką z oddziału. Kiedy pierwszy raz weszła na oddział Niemowlęcy jeszcze starego szpitala na ul. Najświętszej Marii Panny to w tamtych czasach były zasady, że bardzo dbaliśmy o sterylność i absolutnie nie wolno było okryciach wierzchnich i butach wchodzić na oddział. Były dwa wejścia na oddział. Jednym z nich wszedł na oddział doktor Urbański, a drugim – Jagoda Pasikowska w pełnym rynsztunku czyli w kozakach i płaszczu.  Napotkał ją wielki ryk lwa. A że było to jej pierwsze spotkanie z Karolem, uciekła i schowała się do mysiej dziurki, a jest wysoką osobą. Była w czasie swojego stażu bardzo gnębiona za tak fatalny nietakt – wejścia w pełnym rynsztunku na oddział, gdzie leżały małe dzieci, bo dla niego najważniejszy był mały pacjent.  To trzeba zaznaczyć – on był zawsze. Potrafił przyjechać na wizytę o godzinie 12 w nocy do kogoś, kto potrzebował pomocy. Wszyscy to wiedzą, a zwłaszcza w Złotnikach Kujawskich, bo to był ich lekarz i zawsze można było na nim polegać. Może teraz młodsze pokolenie nie pamięta, ale jeszcze lat temu 10-15 na pewno z rozrzewnieniem każdy wspominał doktora Urbańskiego. Ja się jeszcze spotykam z oddźwiękiem tych dobrych wspomnień w odrobinę starszym pokoleniu: że takiego doktora Judyma, jakim był Karol to nie ma, nie było i pewnie nie będzie.
Wujek Karol był człowiekiem pracującym ponad siły. Dzisiaj wiemy, że dyżurując non stop można umrzeć, bo w pewnym momencie fizyczność przestaje działać. On tak pracował. Nie dbał o siebie, niestety. Jego choroby schodziły na dalszy plan. Zawsze na imieninach mojego ojca, a były to bardzo towarzyskie spotkania i wujostwo Urbańscy w nich uczestniczyli. Gdy już byłam studentką, a potem pracowałam z Karolem, miałam zaszczyt siedzieć z nimi przy stole, bo gdy byłam mało to się to nie zdarzało. Kiedyś zaczęłam z nim rozmawiać, myślę, ze miał wtedy zaawansowaną cukrzycę, którą całkowicie rugował ze swojej świadomości. Na początku mojego zdania jeszcze coś powiedział, potem zasnął i obudził się na końcu mojego wywodu… Stwierdziłam, że bardzo nieciekawie mówię skoro zdążył zasnąć i się obudzić. Było to związane i ze zmęczeniem i z chorobą, bo rozwinęła się u niego także cukrzyca. W mojej pamięci on zawsze pozostanie jako osoba bardzo ciepła, która jednoczyła przy sobie wszystkich. On miał siłę przyciągania do siebie. Teraz nie ma już takich osób, które mają tak wielu serdecznych znajomych. On – miał, a osobą jednoczącą ich wokół siebie był właśnie Karol. Był również kolegą szkolnym mojego taty. Pierwszy zjazd, który był zorganizowany, nie pamiętam czy przed stanem wojennym, czy po, ale na początku lat 80. - wylano nam wtedy asfalt, bo ksiądz prymas przyjeżdżał. Był wtedy wielki zjazd ok. 40 osób w moim domu. To było niesamowite wydarzenie, oczywiście uczestniczył w nim Karol Urbański, bo zawsze stanowił jedność z Liceum im. Kasprowicza, którego był absolwentem. Przyjaźnie tam zawarte były naprawdę mocne i do końca, od zawsze do ostatnich chwil. Nie były to znajomości, które są, a potem się je zapomina. Nie zapomnę tez pogrzebu wujka Karola. To było pospolite ruszenie. Setki ludzi, którzy go żegnali w ciszy, zadumie,bo odchodzi ktoś i nie ma możliwości, żeby go ktoś zastąpił, bo takie osoby zdarzają się raz na setki lat.

- Usłyszeliśmy taki paradoks: z jednej strony powiedziała Pani, że Karol Urbański miał dla każdego czas, a z drugiej – był zapracowany i przemęczony. Jak to jest możliwe, że mimo iż był tak przepracowanym człowiekiem, każdy miał poczucie, że Urbański miał dla niego czas?

To wynikało moim zdaniem z ciepła. On nikogo nie zbywał. Nawet jeśli miał tylko chwilę, to była to chwila wykorzystana maksymalnie. Dlatego jeździł na wizyty o 12 w nocy, bo nie miał czasu zrobić tego wcześniej. On nie spał, prawie cały czas pracował. Myślę że najwięcej cierpiała na tym jego rodzina. Pamiętam w mojej rodzinie było podobnie, moja mama też była lekarzem i lekarz najmniej czasu poświęca swoim najbliższym i zawsze mówię że kiedyś ten czas znajdzie. Ja mam ten sam dylemat, też mam trójkę dzieci, jak moja mama, i też zawsze odkładałam, mówiłam, że będę miała czas zaraz, za chwilę. I taki też był wujek Karol: ktoś go cały czas potrzebował. Niestety, byliśmy egoistyczni w tej relacji z nim, bo myśmy go cały czas potrzebowali. On był dla nas, a dla siebie - nie. I być może dlatego tak szybko go straciliśmy. Gdyby o siebie zadbał może potoczyłoby się wszystko inaczej. Ale gdyby nie był taki, jaki był to pewnie byśmy go tak nie zapamiętali.


- Co było najważniejsze dla Karola Urbańskiego?
Myślę że praca. Mały pacjent. Całe swoje życie mu poświęcił. Był cudownym ojcem, ojcem chrzestnym, ale przede wszystkim, i z pełna odpowiedzialnością to mówię, był wspaniałym lekarzem. Świetnym diagnostą, uczącym się, idącym do przodu, oddanym w 100% pacjentowi, nigdy niezaniedbującym i niebagatelizującym żadnego objawu. W tamtych czasach prowadzenie oddziału i bycie odpowiedzialnym za ten oddział to było ogromne wyzwanie. Nie mieliśmy wtedy takich możliwości diagnostycznych, rezonansu, tomografii. Trzeba było ufać własnemu oku, słuchawce i intuicji. I doktor Karol te intuicję miał. Wszyscy lekarze, którzy wychodzili spod jego ręki głównie na to zwracali uwagę, że on miał trzeci zmysł, intuicje lekarską. Każdy może się wyuczyć pewnych rzeczy, ale „nosa” mają tylko niektórzy.  Co jest piękne to właśnie to, że ja go zapamiętałam jako ciepłego wujka, wesołego i uśmiechniętego bawiącego się na imprezach u moich rodziców, mimo że pracował w wielkim stresie. Umieralność niemowląt wtedy była znacznie wyższa niż teraz więc doznania psychiczne były ogromne. Wiem to, bo sama nigdy nie mogłam sobie poradzić z odejściem pacjenta. Wujek też nie mógł sobie poradzić. To są wielkie dylematy moralne i obciążenie psychiczne, kiedy odchodzi pacjent, którego nie mieliśmy szansy uratować. To chyba największy cios, który może spotkać lekarza i który pozostaje w naszej świadomości do końca naszych dni.

- Jakim kierowcą był Karol Urbański?
Oj, nie najlepszym, nie najlepszym. Wujek miał dużą wadę wzroku i zawsze nosił grube okulary. Nie przeszkadzało mu to kompletnie w pracy, ale technicznie nie był za dobry. Taka trochę ciamajda z niego była. Jeśli chodzi o punkcje lędźwiowe czyli techniczne sprawy medyczne to absolutnie rewelacja, natomiast inne… On zawsze twierdził, że od tego są fachowcy, że oni mają naprawić, a nie on. Natomiast jako kierowca nie polecam…

- Czy bywał  wybuchowy?
Bywał. Znam to z przekazów. Był chyba cholerykiem. My, pediatrzy, jesteśmy tacy. Wybuchamy i za chwilę jesteśmy już spokojni. Musimy z siebie wyrzucić. Taki był wujek Karol, taka była moja mama, taka jestem ja. Nie dusiliśmy nigdy w sobie niczego. To jest nam potrzebne do tego, by dalej pracować i funkcjonować. Ja nie spotkałam się z wybuchem wujka. On dla mnie był zawsze ciepły, może dlatego że znał mnie od dziecka. Nie wiem, czy mogę tak powiedzieć, ale chyba darzył mnie jakąś inna sympatią, miłością jako swoją chrześnicę i z czymkolwiek bym się do niego nie zwróciła zawsze miał dla mnie czas, uwagę. Zawsze mnie traktował poważnie. Nasza rozmowa w szpitalu była bardzo poważną rozmową, taka jakby rozmawiało dwóch kolegów. Byłam „grzdylem”, którego trzymał do chrztu, potem całe dzieciństwo gdzieś się kręciłam, a potem przyszłam do pracy. Można było powiedzieć, że mógł mnie traktować z większa pobłażliwością, ale nie. Zawsze traktował mnie poważnie. Uważał mnie za mądrą i odpowiedzialna osobę. Mogę powiedzieć, że na kanwie zawodowej nigdy nie miałam z nim żadnego starcia.

- A innej?
Też nie. Dlatego że nadawaliśmy na jednych falach. Ja jestem totalna optymistką i dla mnie szklanka jest do połowy pełna. I szklanka Karola też był a zawsze do połowy pełna. W każdej sytuacji potrafił znaleźć uśmiech i pozytywną stronę. Natomiast nie dopatrywał się drugiego dna, tego niedobrego. Dlatego jak zamykam teraz oczy to zawsze widzę go uśmiechniętego, nigdy nie smutnego, nie złego. Uśmiechniętego. On miał taki rodzaj urody. Dla mnie miał aniołkowaty wygląd. Ładny jako mężczyzna, nie mówię tu o przystojności, ale miał ładną twarz. Dlatego jako dziecko zawsze go pozytywnie odbierałam. Zawsze był przyjazny. Nie pamiętam, żeby podniósł na mnie głos, albo żeby miał do mnie pretensje. Może to wyparłam, ale nie pamiętam takiej sytuacji.

- W 2001 roku Gimnazjum w Złotnikach uzyskało imię Karola Urbańskiego. Co Pani sądzi o tym wydarzeniu?
Byłam na tej uroczystości. Zaproszono mnie jako chrześnicę. Byłam ogromnie wzruszona i byłabym zawiedziona, gdyby tak nie było. To jest człowiek tamtej ziemi. On, oprócz tego, że był bardzo znany i ceniony w Inowrocławiu, to nie wyobrażam sobie Złotnik Kujawskich bez Karola.   On tam po prostu był. To było oddanie hołdu, który mu się należał.

- Jak Pani zareagowała na wiadomość o śmierci Karola?
Spodziewaliśmy się tego, bo wiedzieliśmy, że był terminalnie chory. Doktor BANCERZOWA??? z Oddziału Paliatywnego na bieżąco nas informowała. To nie było dla nas zaskoczenie, ale był to ogromny smutek, że coś się skończyło, że coś odchodzi, że jakaś epoka się zamyka, że Karola z nami nie będzie. W tym ostatnim okresie swojego życia, kiedy naprawdę ciężko chorował, każdy się modlił o to, żeby tym cierpieniom stał się kres. Wiedzieliśmy, że to pewnego rodzaju koniec jakiegoś etapu w naszym życiu. Gdybyście porozmawiali teraz z ludźmi, którzy na tym oddziale mieli z nim kontakt, to wszyscy będą się wzruszali tak samo jak ja.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz