30 listopada 2016

Prawie wywiad-rzeka

Kiedy się Państwo poznali?
Kończyłam Technikum Farmaceutyczne w Łodzi. Obowiązywały wtedy nakazy pracy na 3 lata i ja taki dostałam. Skierowano mnie na 3 lata do Gniewkowa, trzeba było jechać do pracy mając nawet 18 lat. Mąż kończył w tym czasie studia w Poznaniu i zastępował w Gniewkowie lekarza. Pewnego dnia 1955 roku przyszedł do apteki, w której pracowałam i tak się poznaliśmy. Po 3 latach pracy poszłam na studia, Karol w tym czasie je skończył, podjął pracę i czekał na mnie. Kiedy byłam na 4 roku studiów pobraliśmy się. To był rok 1962.

Jakim był mężem i ojcem?
Uważam, że bardzo dobrym mężem i ojcem. Był wymagający, ale dużo wymagał od siebie, więc od dzieci też. Nie było pobłażania, tylko wychowywał, chociaż za bardzo nie miał na to czasu. Wszystko prawie spadało na mnie, ale zawsze dokładał się do wychowywania dzieci.

Jak mu się udawało pogodzić obowiązki zawodowe z życiem rodzinnym?
Trudno było, bo ciągle był w pracy. Jak już był w domu – to pod telefonem. Jak zadzwonili - to musiał wychodzić. Przed południem pracował w szpitalu, potem jechał do Złotnik. Tam przyjmował, wracał, jadł kolacje i przed północą jechał jeszcze do szpitala albo dzwonił sprawdzić, co tam się dzieje. Tak mu weszło w krew, że niemal codziennie był w szpitalu wieczorem czy nawet w nocy. Ale nie ukrywajmy, było też trochę czasu, żeby pójść do znajomych czy gdzieś pojechać. Do znajomych chodziliśmy około 10 wieczorem, dopiero wtedy mieliśmy czas. Bardzo lubił jeździć do lasu i jak tylko była możliwość to tam jechaliśmy. Mąż znał się na grzybach, lubił i potrafił je zbierać, potem nauczył syna. Lubił też łowić ryby i syn to po nim przejął.

Karol Urbański z rodzicami 1932 r. (arch. rodzinne)
Gdzie to było?
W okolicach Wójcina nad jeziorem mieliśmy i nadal mamy domek. Tam jeździliśmy. A na grzyby jeździliśmy koło Nowej Wsi.
Pamiętam pojechaliśmy kiedyś na wczasy do Szczyrku. Mąż od razu poszedł do lasu obejrzeć okolicę. Spotkał tam kolejarza, który miał cały worek grzybów. Okazało się, że to były opieńki. Mąż, który zawsze miał ze sobą atlas grzybów, zaraz sprawdził, czy to rzeczywiście jadalne opieńki. To były one, więc poszliśmy na grzyby. Było ich tyle, że można je było kosić. Nazbieraliśmy ich mnóstwo. Mieszkaliśmy wówczas w kilkanaście rodzin w niewielkim domu wczasowym. Główny dom wczasowy znajdował się gdzie indziej. Mieliśmy dostęp do kuchni i nasmażyliśmy grzybów dla wszystkich. Potem wszystkie panie szły z mężem do lasu na grzyby. On poszedł do sklepu, kupił słoiki, ocet i wszystko, co było potrzebne i przywieźliśmy z tych wczasów chyba ze 20 słoików litrowych zamarynowanych grzybów. A że byliśmy syrenką, więc mogliśmy je przewieźć do domu.

Skoro już jesteśmy przy syrence, jakiego koloru była?
Popielata.

Jakim kierowcą był Karol Urbański?
Według mnie średnim. Denerwował się jak jechał. Był uważny, ale nieraz zdarzało się, że coś mu się przydarzało. Nadzwyczajnym kierowcą nie był, ale jeździł.

Jaki miał charakter?
Był dosyć porywczy, szybko się denerwował. Ale za chwilę mu to przechodziło i było wszystko dobrze. Jak w pracy nie mógł czegoś załatwić, to się denerwował. Kiedyś zachorowała córeczka naszych przyjaciół, miała białaczkę. Załatwiał jej transport, samolot. Oczywiście nie chciano się zgodzić i wtedy niejedna „cholera” poleciała z jego ust. Ale załatwił.

Pamiętał o rocznicach, urodzinach, imieninach?
To ja nad tym czuwałam. Kiedyś szliśmy do znajomych na imieniny, a on przed wejściem mnie zapytał: „Słuchaj, a czyje to imieniny, jej czy jego?”. Tak więc raczej ja pamiętałam o wszystkich datach i zawsze mu podpowiadałam, nikt o tym oczywiście nie wiedział. Nie miał czasu, bo ile można myśleć. Tu szpital, Złotniki, dom… Jeśli chodzi o sprawy urzędowe, płatności – to wszystkim tym ja się zajmowałam.

Z Syrenką w tle (syn Wojtek, arch. rodzinne)
Nie miał do tego głowy?
Nie. Przecież nie mogłam nawet go obarczać, bo nie miał czasu. Też musiał kiedyś wypocząć. Czasami siadał na krześle i zasypiał. Pacjenci nieraz też o tym mówili. Kiedyś jechaliśmy z przyjaciółmi do Poznania, pociągiem. Mąż drzemał. Wszedł konduktor, żeby sprawdzić bilet, a on od razu zerwał się na równe nogi i pokazał bilet. Taki był czujny, tak jakby podświadomie, mimo drzemki, wszystko słyszał. Wszyscy pasażerowie wybuchnęli wtedy śmiechem.

Był towarzyski?
O, tak, bardzo. Potrafił wszystkich rozbawić, opowiadał kawały. Miał niesamowita wiedzę na każdy temat, nawet z zakresu budownictwa. Nawet o rzeczach, których nie potrafiłby zrobić, teoretycznie wiedział wszystko. Pamięć miał niesamowitą. Bardzo dużo i szybko czytał, miał pamięć fotograficzną. Początkowo nie wybierał się na kierunek lekarski, tylko na leśnictwo. Ale zmienił zdanie.

Jak najczęściej się ubierał?
Najczęściej na sportowo, normalnie, sweter, koszula. Jak był młody, to nosił koszule a’la Słowacki, z wyłożonym kołnierzem.

Co lubił robić w wolnym czasie?
Czytał, czytał, czytał. W telewizji lubił oglądać Jacka i Agatkę, bajkę dla dzieci. Jak gdzieś wchodził i akurat było to nadawane to się zatrzymywał na chwilę, żeby zobaczyć. Jak było trochę więcej czasu, to wychodziliśmy do znajomych, przyjaciół.

Co czytał?
Literaturę medyczną, ale przede wszystkim klasykę. Uwielbiał Sienkiewicza, „Trylogię” znał niemal na pamięć, bo czytał ją wielokrotnie.
Jako młody chłopak i jeszcze na początku małżeństwa uwielbiał góry. Naprawdę znał wszystkie szlaki, wchodził na szczyty, jak tylko mógł, to chodził po górach. Teściowie pochodzili z Podkarpacia, więc w góry mieli niedaleko. Dlatego on te góry bardzo ukochał. Jako młody chłopak jeździł z harcerzami, wspinał się z hakami. Kiedy już byliśmy małżeństwem, to z 2-3 razy byliśmy w Zakopanem, ale wówczas chodziliśmy po łatwiejszych szlakach. Raz zabłądziliśmy, zeszliśmy ze szlaku, znaleźliśmy się na ścieżce wydeptanej przez kozice, wąskiej i stromej. Było niebezpiecznie, można było poślizgnąć się, spaść. Były momenty, że nie można było wstać, przemieszczaliśmy się niemal na siedząco, ale udało się dotrzeć do szczytu i zejść właściwym szlakiem.

Często pracował w święta?
Tak. Lekarzy było niewielu, poza tym młode matki, które dyżurów nie chciały brać, więc głównie te świąteczne dyżury spadały na mężczyzn, a było ich tylko 2, więc często się to zdarzało.

Jak Pani i dzieci znosiliście święta bez męża i taty?
Jak dzieci były małe, to często jeździliśmy do teściów do Złotnik. On nas tam zawoził, a sam wracał na dyżur. Jeden rok był niefortunny, nic nie przygotowałam na święta, bo mieliśmy je spędzić w Złotnikach, Niestety, zachorowała Małgosia i nie mogliśmy pojechać. Mąż pojechał do swojej matki i przywiózł nam świąteczne jedzenie od niej. Od tamtego czasu już zawsze przygotowywałam święta u siebie.

Jak obchodziliście święta?
Tradycyjnie. Najpierw trzeba było się o wszystko postarać, bo czasy były takie, że wszystkiego brakowało. Zupy były zawsze dwie: barszcz z uszkami i grzybowa z łazankami, potem karp, kapusta z grochem. Teściowa robiła zawsze pierogi z powidłami śliwkowymi i ja to wprowadziłam u siebie, żeby zachować tradycję. W Krakowskiem gotowali też na wigilię fasolę jaś polaną masłem lub sosem śliwkowym. I tak nam zostało, teraz ja je przygotowuję.   Kolędowaliśmy, były prezenty, żywa choinka.

A co dawał w prezencie najbliższym?
Kupował przeważnie książki, bo wiedział, że książka to trafiony prezent. Pamiętam, że dostałam coś z biżuterii. Widocznie w szpitalu panie kupowały, on podpatrzył i dla mnie też coś wybrały.

Co było ważne dla Karola Urbańskiego?
Najważniejsi byli chyba pacjenci, co muszę z zazdrością powiedzieć. Potem rodzina. Był bardzo rodzinny, bardzo dbał o swoją matkę, była dla niego na pierwszym miejscu, potem my. Wszystko, co robił – robił dla rodziny.

Na co najbardziej kładł nacisk wychowując dzieci ?
Na naukę. Ale z tym nie było problemów, bo i jedno i drugie dziecko uczyło się bardzo dobrze, dostali się na studia bez żadnych korepetycji, dodatkowych lekcji. Córka dostała się na studia medyczne w Poznaniu, syn-na prawo w Toruniu. Jeśli chodzi o naukę to mieliśmy tylko zadowolenie.

Karol Urbański kochał góry (arch. rodzinne)
Zdarzyło się kiedyś, że dzieci rozzłościły ojca?
O, i to nie raz. Oboje byli bałaganiarzami. Mieliśmy tylko 2 pokoje, trzeba było porządek i ład utrzymywać. Musieli sprzątać.

Był pedantyczny?
Może nie aż tak bardzo, ale u siebie miał wszystko poukładane. Według nas było byle jak, ale on według swojego klucza miał poukładane. Kiedyś mu zrobiliśmy porządek, to się zdenerwował, bo nic nie mógł znaleźć. Przywiązywał wagę do starych rzeczy, butów, ubrań, nie pozwalał nic wyrzucić, bo wszystko mogło się przydać. To chyba taka cecha pokolenia wojennego.

Czy miał jakieś wspomnienia z czasów wojny?
Urodził się w 1931 roku, więc należał do tego pokolenia. Jego rodzina przed wojną uciekła do Wojnicza, w połowie drogi między Krakowem a Tarnowem. Stamtąd pochodzili teściowie. Tam nigdzie się nie udzielał, wiem, że pasł krowy. Brał książkę, siedział i pilnował krów. Poprosiłam kiedyś teściową, żeby spisała chronologicznie koleje losów rodziny, taki ich życiorys. Z tego pisma dowiedziałam się, że po wojnie mąż chodził do szkoły podstawowej w Tarnowie, potem przyjechali do Inowrocławia, a później teść dostał posadę w Gębicach . Przed wojną już tam pracował, potem krótko się ukrywał, żeby nie wzięto go do wojska. Kiedyś, gdy wrócił do domu, dziedzic z Gębic, któremu mój teść uratował życie, przysłał człowieka, żeby powiedział Urbańskim, że mają natychmiast uciekać do Guberni. Wieczorem pakowali się i wozami, potem pociągiem, uciekali, bo następnego dnia z rana  mieli przyjść po Franciszka. Nie wróciłby już. Wyjechali za zieloną granicę, która była za Piotrkowem Trybunalskim, do Wojnicza. Teść dostał pracę w Milówce na Podkarpaciu (nie ta sama Milówka, z której pochodzą bracia Golcowie). Po wojnie wrócili do Gębic. Franciszek był tam kierownikiem szkoły. Później dostał posadę w Złotnikach Kujawskich. Mieszkali w tym domu, w którym do końca swoich dni mieszkała matka Karola, Maria. Cały czas w tym samym domu. Teść tam miał gabinet, potem mieszkanie, z drugiej strony była biblioteka, o ile dobrze pamiętam, jakieś klasy. Część szkoły była po drugiej stronie drogi.

Jakie wspomnienia związane z Mężem najbardziej utkwiły Pani w pamięci?
Jest ich dużo, trudno na to odpowiedzieć. Były takie sytuacje, że był potrzebny w domu, córka zachorowała, a ojciec nie przyjeżdżał. Telefonów komórkowych nie było, było późno, a dzieciak chory. Wtedy rzeczywiście były nerwy. W Złotnikach zgłaszali jedną wizytę u dziecka chorego na wsi. Przyjeżdżał do ośrodka, a tam 5-6 osób, babcie, matki, dzieciaki. Wszyscy po poradę na jedną wizytę zgłoszeni. Od kilku osób słyszałam, że babcie twierdziły, że wystarczy że mąż zmierzy im ciśnienie i one już są zdrowe, od razu się lepiej czuły.

A jakieś śmieszne sytuacje?
Z Dąbrowy Wielkiej przyjechał do męża ojciec z prośbą o wizytę u dziecka. Był mróz, śnieg po pas. Przyjechał wozem, zabrał męża, dojechali do jakiejś drogi, zsiadł i mówi do męża: „No doktorze, a teraz to się przesiądziemy.” Mąż się rozejrzał, żadnego innego pojazdu nie było i pyta: „A na co mam się przesiąść?” A mężczyzna mówi; „Na barana”. I rzeczywiście wziął męża na barana i przeniósł go przez te zaspy.
Druga historia: w nocy w pierwsze święto Wielkanocy poproszono męża o wizytę u dziecka. Ojciec tego malucha przyjechał ciągnikiem z plaformą. Była brudna, więc postawiono na niej fotel, który przykryli pluszową aksamitna kapą i tak jechał na tym fotelu do pacjenta. Jak wracali była już godzina 7, ludzie szli z kościoła z rezurekcji. Jechali, mąż siedział na tym tronie-fotelu, a wszyscy do niego ‘Dzień dobry, Panie doktorze”. Mówił, że miał zamiar położyć się na tej platformie, żeby go nikt nie widział. Długo się z tego śmiano i wspominano.

Co rozśmieszało Karola Urbańskiego?
Lubił rozmawiać z dziećmi, potrafił to. Dzieci się go raczej nie bały. Opowiadał im różne historie, rozbawiał je. W kieszeni miał zawsze jakieś cukierki, częstował je. W towarzystwie był bardzo zabawny, opowiadał anegdoty, kawały. Często spotykaliśmy się w towarzystwie przy różnych okazjach, więc było wesoło.

Czy spotkała się Pani z wyrazami uznania ze strony pacjentów w stosunku do doktora Urbańskiego?
Tak, oczywiście. Mąż nigdy nie przyjmował pacjentów w domu, chyba że były to dzieci przyjaciół, rodziny. Zawsze odsyłał do szpitala. Dostawał kwiaty. Często kiedy byliśmy na spacerze, to pacjenci zatrzymywali go, dziękowali. Nawet teraz zdarza się, że ludzie mówią, że mąż uratował dziecko, przyjechał w nocy, pomógł. Kilka dni temu miałam taką sytuację. Bardzo dużo podziękowań kierowano pod jego adresem. Cieszył się uznaniem. Dużo osób go znało. Leczył dzieci z okolicy i nie tylko, bo też z Bydgoszczy, Barcina, Gniewkowa.

Lubił majsterkować?
Miał pełno wielkich zestawów pokupowanych, czego by tylko Pani nie chciała, mnóstwo narzędzi. Jakiegoś zacięcia do tego raczej nie miał. Może by nawet potrafił, bo wiedział jak się za coś zabrać, ale musiał uważać na ręce, żeby się nie skaleczyć.

Jak wyglądała budowa domu?
Oj, ciężko to szło. Chyba z 10 lat go budowaliśmy. Bez kredytów, niczego nie było, na każdy worek cementu trzeba było mieć pozwolenie. Potrzeba było tego dużo, więc wszystko trwało. Dużo pomagali mu rolnicy ze Złotnik, przyjaciele, bo wszyscy byli jego przyjaciółmi. Brali na siebie, potem on im odstępował coś innego. Poza tym nie miał czasu się tym zająć i wszystko się wlokło. A że mieliśmy gdzie mieszkać, więc specjalnie nie trzeba było się spieszyć.

Czy wiadomo coś Pani na temat tego, że był wymagający dla personelu?
Wiem, że wymagał. Doktor Lang nieraz mówiła, że chodzi w „cichobiegach”, żeby pracownicy go nie słyszeli, żeby mógł ich przyłapać, czy śpią, czy się opiekują dziećmi. Był bardzo wymagający, jak ktoś się nie sprawdzał, to nie mógł pracować na tym oddziale. Był bardzo ostry i dla pielęgniarek, i dla salowych. Kiedyś rozmawiałam z jedną panią i powiedziała mi, że była u męża na praktyce. „Ale nas gonił” – mówiła, „ale nauczył”. Najważniejsze były dzieci.

Wspominała Pani, że pracował w szpitalu w Bydgoszczy. Kiedy to było?
Kiedy robił specjalizację, w latach 1956-1957.

Wiemy że w 1980 dostał Krzyż Zasługi, a w 1983 dostał medal Za wzorową pracę w Służbie Zdrowia. Jaka była jego reakcja?
W ogóle nie dbał o takie zaszczyty. Dostał, bo dostał, ale żeby mu to jakąś radość sprawiało, to nie. Nie miało to dla niego dużego znaczenia.

Jak wyglądał okres choroby?
Z 10 lat przed śmiercią były pierwsze symptomy choroby. Był wtedy w szpitalu w Poznaniu i wydawało się, że wszystko jest w porządku. Ale po 10 latach nastąpił nawrót choroby, był to typ nieoperacyjny, więc nie można było nic zrobić. Nie było guza, to była postać prosówkowa. We wrześniu mieliśmy jechać na wycieczkę do Paryża, ale wtedy zachorował. Był w Poznaniu w klinice, ale żadne naświetlania nie pomogły. Po pół roku zmarł.

A czy wcześniej, jeszcze przed chorobą, dbał o swoje zdrowie?
Nie za bardzo, nigdy nie miał czasu.

A o zdrowie dzieci?
O, tak. Dzieci chodziły na zajęcia po szkole, na treningi. Córka pływała, chodziła na kurs żeglarski, ma nawet uprawnienia. Dzieci udzielały się w szkole, córka chyba nawet była przewodniczącą samorządu. Mówili o niej, że jednymi drzwiami wyjdzie, drugimi wejdzie, zawsze musiała dopiąć swego. Była laureatką Olimpiady Biologicznej. Syn skończył prawo. Brał udział w konkursie historii średniowiecza o Puchar Polski. Był on przechodni więc miał ambicję, żeby go nikt nie przejął. Był zadowolony, bo wygrali i puchar został w Toruniu.

Był dumny z dzieci?
Tak, bardzo. Jak już był chory mówił, że żal mu będzie odchodzić, bo nie będzie widział, jak rosną wnuczki.

Gdyby miała Pani podsumować, jakim człowiekiem był Karol Urbański?
Powiedziałabym, że dobrym. I prawym. Nie lubił żadnego krętactwa, kłamstw. Był religijny, bardzo. Nie zmieniał swoich poglądów, zapatrywań. Wtedy, żeby zostać ordynatorem trzeba było należeć do partii. Jeśli się nie należało, nie było szansy zdobyć stanowiska. A jednak został ordynatorem i nie dlatego, że sam chciał, tylko to jego o to prosili. On wcale nie chciał zostać ordynatorem, bo się obawiał. Szpital był wtedy na ostatnim miejscu w Polsce pod względem umieralności niemowląt. Na cmentarzu była cała kwatera grobów dzieci z tego okresu. Jak przejął oddział, to doprowadził do tego, że stał się jednym z lepszych oddziałów w Polsce. Wiadomo, że nie stało się to w ciągu roku, trochę to trwało. Dużo wysiłku go to kosztowało. Pamiętam, że jak mąż zmarł, to jednemu z lekarzy proponowano stanowisko po nim w Złotnikach Kujawskich. Odpowiedział wtedy, że tak głupi jak Urbański, to on nie będzie, żeby za darmo jeździć. Macie najlepszą odpowiedź.

Poświęcał się?
Tak. Zatrudniony był w Złotnikach na 2 godziny, a pracował po 6-8 godzin. Na początku przyjmował wszystkich.

Jak Państwo zareagowaliście na wieść, że Gimnazjum w Złotnikach Kujawskich obiera sobie Karola Urbańskiego jako patrona?
To było zaskoczenie. I duma, zadowolenie, bo to wyróżnienie. Szmat jego życia został uhonorowany.


Bardzo dziękujemy za rozmowę.

Wywiad przeprowadzili: Basia, Michał, Magda

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz