13 października 2016

Wywiad z Panią Wiolettą Zielińską


Dziękujemy bardzo, że Pani Dyrektor zgodziła się porozmawiać z nami na temat naszego patrona. Wiemy, że była Pani pacjentką doktora Urbańskiego. Zbieramy materiały, które zostaną wykorzystane w filmie dokumentalnym, który przygotowujemy w ramach projektu ,,Historia z Syrenką w tle”.

PD: Na początek opowiem wam, jak Karol Urbański został patronem naszej szkoły. Mam też swoje udziały w tymże przedsięwzięciu, ponieważ w roku 2000 wraz z panem Grzegorzem Weberem, który zajmował się budowaniem tradycji i rytuału szkoły przystąpiliśmy do tworzenia właśnie takiego rytuału, a żeby takowy stworzyć potrzebny był patron. Padały różne nazwy i nazwiska, a ponieważ byłam wtedy pedagogiem w gimnazjum zależało mi na tym, aby patronem został ktoś, kto jest związany z tym środowiskiem, żeby można było  przygotować pod tę osobę program wychowawczy dla gimnazjum. W związku z powyższym, padła z mojej strony kandydatura pana Karola Urbańskiego. Był tutaj lekarzem, pediatrą, leczył dzieci. Wśród rodziców dzieci z tamtych roczników, uczniów i nauczycieli została przeprowadzona ankieta z wszystkimi propozycjami patronów i wybrany został pan Karol Urbański. I tak to się wszystko zaczęło.

Jakie inne kandydatury były na liście?

Różne wielkie nazwiska.  I Henryk Sienkiewicz, i Jan Paweł II, i Kopernik, i Maria Curie-Skłodowska. A jak już wcześniej wspominałam, jako pedagogowi zależało mi na tym, by patronem została osoba związana z naszym środowiskiem. Mieliśmy też świadomość, że żona i potomkowie pana Urbańskiego żyją, że była to osoba bardzo znana w środowisku lokalnym, lekarz ,który zawsze miał taką opinię, że nigdy nikomu nie odmawiał i praktycznie do północy jeździł swoją syrenką po. Aczkolwiek były też opinie, jak o każdym człowieku, że był szorstki dla podwładnych, że dużo wymagał. Ale zawsze tak jest, że znajdujemy pozytywne cechy, jak i te negatywne i jednym się to podoba, a drugim nie. Wiadomo, że ile ludzi tyle opinii, tyle zdań.

PP: To teraz cofnijmy się do czasów, kiedy doktor Urbański jeszcze żył. Jak wyglądało Pani pierwsze spotkanie z doktorem Urbańskim?

Byłam wtedy małym dzieckiem, więc nie pamiętam. Moja pamięć o Karolu Urbańskim została taka, że on zawsze był i do czasu kiedy wyjechałam na studia, był lekarzem, który mnie leczył, który się mną opiekował w chorobie. Dopiero w chwili, kiedy wyjeżdżałam na studia, nasze relacje się rozluźniły, ponieważ studiowałam tylko dość daleko od domu i byłam na 5 lat z tego środowiska wyłączona, także z opieki pana Urbańskiego. W tym czasie przeszedł on na emeryturę. I tak nasze drogi się rozeszły. Dla mnie był lekarzem od zawsze, gdzieś tam z tyłu głowy miałam zakodowane, że Karol Urbański to postać nierozerwalnie związana z naszą miejscowością, tym bardziej, że mieszkałam niedaleko jego mamy. Zdarzały się sytuacje, że czasami robiłam jej zakupy. Była starszą osobą, wymagała opieki. Zdarzały się takie sytuacje, że trzeba było w nocy pana lekarza szybko szukać, to pukało się do pani Urbańskiej i pytało, czy syn już był, czy przyjedzie. Jak mówiła, że przyjedzie, to prosiliśmy, żeby się zjawił u tej i tej osoby, bo jest problem, coś się dzieje złego. A przy okazji, czy może pomóc w zakupach…

S: Jakie miał podejście do pracy?

Pamiętam go jako życzliwego człowieka, który był otwarty i umiał słuchać. Wysłuchał do końca, ale był też wymagający i bardzo skrupulatny w tym, co robił. Zawsze starał się przeprowadzić dokładną diagnozę. Pamiętam też częste wizyty, gdy moja mama miała problemy z kręgosłupem. Często było tak, że coś dźwignęła, podniosła i działo się coś złego ze zdrowiem. Nigdy nie było takiej sytuacji, że pan Urbański odmówił. Nieważne, która była godzina, zawsze przyjeżdżał na wizytę. Mimo że był pediatrą. Pamiętam też, że gdy jako dziecko chorowałam, to nie było tak, że trafiało się do przychodni, diagnoza, lekarstwo i ,,dziękuję”. Pan doktor  przy okazji swojego objazdu, czy to była godzina 19.00, 20.00, 21.00,  czy nawet 22.00 zjawiał się, pytał, czy lekarstwo działa, czy dziecko czuje się lepiej. Wypytywał i słuchał. Wiem też, że potrafił być szorstki, sama byłam świadkiem, jak w pewnej przychodni mama przyszła z dzieckiem, które było w brudnych ubraniach i te rzeczy lądowały w poczekalni, a dziecko szło do mycia. Tak też się zdarzało.

Tutaj akurat wydaje się uzasadnione takie zachowanie.
Dla jednych tak, a inni mogą stwierdzić, że lekarz nie powinien się tak zachowywać. A taką sytuację pamiętam. Słyszałam też, że w czasach gdy był ordynatorem, pielęgniarki narzekały na niego, bo był bardzo wymagający i zdarzało się, że zdejmował buty i na boso szedł na oddział, żeby sprawdzić, jak wygląda opieka nad dziećmi, którymi się zajmował. W taki sposób kontrolował personel medyczny, sprawdzał czy opieka jest sprawowana należycie, bo dobro pacjenta było dla niego najważniejsze. Wskazywał na to też fakt, że jeździł w nocy do pacjentów i ich diagnozował, sprawdzał, czy wdrożono leczenie, czy przyniosło ono skutki czy nie.

Dla otoczenia, pacjentów bywał surowy?

Nie.  Od dziecka profesja lekarza kojarzyła mi się negatywnie: biały kitel i strach. Urbańskiego nigdy się nie bałam. To był ktoś, na kogo wiedziałam, że zawsze mogę liczyć, że zawsze mi pomoże, że nie będzie krzyczał. Nigdy nie doświadczyłam ani podniesionego głosu, ani szorstkiego tonu. Zawsze kojarzę go jako cierpliwie tłumaczącego -  co trzeba zrobić, jak trzeba zrobić – że nie należy się denerwować, spokojnie, bo trzeba wdrożyć leczenie, bo będzie dobrze, bo trzeba o siebie zadbać. Taka troska, wyrozumiałość, dużo tłumaczenia, przekładania języka medycznego na bardziej przystępny.

Czyli miał podejście do dzieci i młodzieży?

O, tak. Myślę, że niejeden pedagog mógłby się od niego nauczyć cierpliwości. 

Pamięta Pani jakieś charakterystyczne cechy w wyglądzie lub zachowaniu, np. charakterystyczne ruchy, gesty, powiedzenia?

Byłam wtedy dzieckiem, potem nastolatką, niestety nie pamiętam czegoś takiego charakterystycznego. 

A gdyby miała Pani opisać jego wygląd?

Charakterystyczne było to, że był on zawsze skromnie ubrany, nigdy ekskluzywnie czy nad wyraz elegancko, ale też nie biednie. Zawsze w skromnym sweterku, czasami w marynarce, ale zawsze tak, jakby był w pracy. Wyglądał skromnie, jak wiejski lekarz, choć może to zabrzmieć trochę nieelegancko.

Pamięta go Pani w kitlu, ale nie w przychodni, tylko jak jeździł do pacjentów w białym fartuchu?

Nie pamiętam. Takich momentów nie pamiętam. Pamiętam to, że sporo wizyt było u mnie w domu, ze względu na stan zdrowia mojej mamy w tamtym czasie. Bardziej go pamiętam w codziennym stroju, ale nie w białym fartuchu, aczkolwiek wiem, że różne sytuacje miały miejsce

Urbański był pediatrą, a wspominała Pani, że przyjeżdżał też z wizytą do Pani mamy.

Tak, bo był traktowany jako taki nasz lekarz, nasz doktor, który jeździł od domu do domu, sprawdzał, czy wszystko się dobrze dzieje i troszczył się o swoich pacjentów. Może być teraz trochę niepedagogicznie, lecz muszę o tym opowiedzieć. W czasie liceum bardzo chorowałam na nerki i pan doktor prowadził moją chorobę. Wymagała ona wielu leków, diagnoz, badań. Przyszedł czas wyjazdu na studia, martwiłam się, co będzie dalej, jak sobie poradzić z przypadłością. Dostałam od niego złotą radę.  Powiedział mi tak: ,,Pamiętaj dziecko, jak wyjedziesz na studia, żeby nic ci nie było to musisz raz w tygodniu pić piwo i biegać po schodach. Wtedy nerki będą dobrze przefiltrowane i nic ci się złego nie będzie działo.” Nie powiem, że trzymałam się skrupulatnie tej rady, lecz bieganie po schodach praktykowałam, gdyż w akademiku mieszkałam na ósmym piętrze i nigdy nie jeździłam windą, zawsze chodziłam na piechotę. 

A czy zdarzały się też takie naprawdę poważne interwencje, gdzie w grę wchodziło ludzkie życie?

Na pewno tak, nie byłam świadkiem, ale słyszałam o takich interwencjach, gdzie w nocy zabierał dziecko i wiózł je np. do szpitala w Inowrocławiu, gdzie był już potem ordynatorem i zabierał je na oddział, gdzie było ratowane przed różnymi chorobami. W tamtym czasie nie było tylu leków, jak teraz. Nie było czegoś takiego, że wchodzi się do apteki i są tysiące suplementów i antybiotyków. Trzeba było dziecko ratować inaczej. Nie znano jeszcze działania wszystkich rodzajów antybiotyków, więc zdarzało się, że któryś mógł uczulić dziecko. Czasami, gdy matka nie miała możliwości dojazdu, lub pogotowie nie mogło przyjechać, zabierał dziecko do szpitala na oddział. 

A gdyby Pani miała opisać jego wygląd?

Okulary, krótkie włosy, wzrost około 1,70cm, oczywiście z perspektywy nastolatki, nie za szczupły, ale też nie tęgi.
Jedyną charakterystyczną rzecz, którą pamiętam to sweterek, w którym często chodził. Zdaje się, że był brązowy lub bordowy. Może nawet ręcznie dziergany. Kojarzy mi się też jakaś koszula w kratkę, może flanelowa. 

A chód? Szybki? Wolny? 

Myślę, że on zawsze sprawiał wrażenie, jakby miał czas. Mówił, że musi załatwić jeszcze to, to, to i tamto. Ale z mojej perspektywy odnosiłam wrażenie, że ma dla mnie czas. Nie dawał odczuć, że gdzieś się spieszy, bo ktoś czeka.

A głos?

Spokojny i wzbudzający zaufanie, miły i ciepły, chociaż nie wiem, czy dziś takie określenie coś wam powie. Oczywiście to jest mój odbiór. Ktoś inny, pewnie będzie miał inny. Charakterystyczne dla niego było to, za co go podziwiam i będę podziwiać, że nawet o 23.00 miał czas przyjechać i pomóc mojej mamie. Wtedy nie było telefonów, a jedynym sposobem na kontakt z nim była jego mama, mieszkająca w Złotnikach. Nawet gdy był już ordynatorem w Inowrocławiu, to się do niej przychodziło i pytało: „Czy pan Urbański jeszcze przyjedzie dzisiaj? Czy podszedłby do mojej mamy?” „Tak nie martw się, dziecko. Przekażę mu.” Zawsze przychodził. 

Spotykała go Pani w sytuacjach poza pracą, np. na cmentarzu, kościele, gdzieś na wsi? Tak jako człowieka, nie jako lekarza.

Ja byłam wtedy nastolatką więc nasze kontakty ograniczały się do zwykłego „dzień dobry”. Zawsze postrzegaliśmy go jako naszego doktora, który jest blisko nas, na którego można liczyć i jak przychodzili inni lekarze, którzy już ten czas mieli ograniczony, to wtedy był szok, że nie ma wizyty domowych. A w odczuciu moich najbliższych nie mieściło się w głowie, że zachorowało się, a lekarz nie przyszedł na wizytę domową.

Czyli pan Urbański wyznaczył w Złotnikach nowe standardy i ciężko mu było dorównać?

Myślę, że tak.

Jak wyglądała jego Syrenka?

Taka kremowa…

Czyli nie biała? Kość słoniowa?

Tak, coś takiego. Bo biały to kiedyś nie był biały, nie była taka śnieżno biała. 

Pamięta Pani moment, w którym dowiedziała się Pani o jego śmierci? Gdzie zastała Panią ta informacja? 

Tak. Byłam na studiach. Zadzwoniła do mnie moja mama z tą informacją. … - Emocje towarzyszą mi do teraz…To chyba mówi samo za siebie. 

Dziękujemy bardzo za rozmowę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz